Rz: Kiedy AZS po raz ostatni zdobywał mistrzostwo Polski, premierem była Hanna Suchocka, w kraju otwierano pierwszą restaurację McDonald's, a w telewizji debiutowało „Koło Fortuny". Czy w 1992 r. liczył się pan z tym, że Olsztyn tak długo może czekać na kolejny tytuł?
Zbigniew Lubiejewski: Szmat czasu... Olsztynowi ciężko było pogodzić się z nagłym brakiem sukcesów, bo były czasy, że AZS był ciągle na topie. Jedynym znakiem zapytania było to, które miejsce zajmie na podium. Tak było w zasadzie od początku lat 70. Później to się rozmyło. I wszystko wskazuje na to, że jeszcze poczekamy na mistrzostwo. Tytułu nie widać nawet na horyzoncie.
Czy drużyna wsparta doświadczonymi zawodnikami – Pawłem Woickim i Danielem Plińskim – oraz z Andreą Gardinim na ławce trenerskiej, ma szansę nawiązać walkę z czołówką?
To niezły zespół, ale na miejsca 6.–8. Przede wszystkim ze względu na wysokość budżetu nie możemy dziś równać się ze Skrą, Resovią czy Kędzierzynem. Ale nawet na te możliwości finansowe drużyna jest dość ciekawa, chociaż daleko jej jeszcze do zakusów na pierwszą trójkę. Potrzebna jest przede wszystkim stabilizacja. Od dawna przekonuję, że coroczna zmiana wielu zawodników nie wpływa dobrze na zespół. Trzeba dopracować się trzonu drużyny, a nie co roku jest inna pościel do prania. Nie jesteśmy potentatem finansowym, żeby kupować gwiazdy, ale zbyt często kupujemy przeciętniaków za marne pieniądze.
Olsztyn nazywany był kiedyś mekką siatkówki. Patrząc na historię, krytyczny był chyba 2008 r. Zespół zdobył wtedy ostatni medal mistrzostw Polski, a miasto straciło memoriał Huberta Wagnera, organizowany tu od początku.