Miejsce, które wybrał Kat

Olsztynowi ciężko było pogodzić się z nagłym brakiem sukcesów, bo były czasy, kiedy jedynym znakiem zapytania było to, które miejsce zajmie na podium – opowiada Zbigniew Lubiejewski, siatkarski mistrz olimpijski z Montrealu w 1976 r.

Publikacja: 14.09.2016 23:00

Rz: Kiedy AZS po raz ostatni zdobywał mistrzostwo Polski, premierem była Hanna Suchocka, w kraju otwierano pierwszą restaurację McDonald's, a w telewizji debiutowało „Koło Fortuny". Czy w 1992 r. liczył się pan z tym, że Olsztyn tak długo może czekać na kolejny tytuł?

Zbigniew Lubiejewski: Szmat czasu... Olsztynowi ciężko było pogodzić się z nagłym brakiem sukcesów, bo były czasy, że AZS był ciągle na topie. Jedynym znakiem zapytania było to, które miejsce zajmie na podium. Tak było w zasadzie od początku lat 70. Później to się rozmyło. I wszystko wskazuje na to, że jeszcze poczekamy na mistrzostwo. Tytułu nie widać nawet na horyzoncie.

Czy drużyna wsparta doświadczonymi zawodnikami – Pawłem Woickim i Danielem Plińskim – oraz z Andreą Gardinim na ławce trenerskiej, ma szansę nawiązać walkę z czołówką?

To niezły zespół, ale na miejsca 6.–8. Przede wszystkim ze względu na wysokość budżetu nie możemy dziś równać się ze Skrą, Resovią czy Kędzierzynem. Ale nawet na te możliwości finansowe drużyna jest dość ciekawa, chociaż daleko jej jeszcze do zakusów na pierwszą trójkę. Potrzebna jest przede wszystkim stabilizacja. Od dawna przekonuję, że coroczna zmiana wielu zawodników nie wpływa dobrze na zespół. Trzeba dopracować się trzonu drużyny, a nie co roku jest inna pościel do prania. Nie jesteśmy potentatem finansowym, żeby kupować gwiazdy, ale zbyt często kupujemy przeciętniaków za marne pieniądze.

Olsztyn nazywany był kiedyś mekką siatkówki. Patrząc na historię, krytyczny był chyba 2008 r. Zespół zdobył wtedy ostatni medal mistrzostw Polski, a miasto straciło memoriał Huberta Wagnera, organizowany tu od początku.

Z tego co wiem, sprawa rozbiła się o finanse, bo organizacja tak dużego turnieju to jednak spory wydatek. Olsztyn chyba nie bardzo chciał w znacznym stopniu w tym partycypować. Memoriał był bez wątpienia marką, ale Jurek Mróz (organizator – red.) doszedł do wniosku, że skoro nie może tego robić tutaj, to zrobi gdzieś indziej. W Olsztynie czuć tęsknotę za memoriałem, ale prawdę mówiąc, to chyba trochę za małe miasto na taką imprezę. W Krakowie przychodziło na nią po 12–15 tys. Nie ma porównania z małą Uranią, która jeśli dobrze staniesz i się oprzesz o ścianę, to może się zawalić.

Inne miasta zainwestowały w obiekty i dziś zbierają tego owoce. Urania ma już prawie 40 lat i niewiele się zmieniła.

Nawet ostatnio tam zajrzałem i byłem szczerze zażenowany. Te porozdzierane krzesełka, stary dach, korytarze... To wygląda makabrycznie. Myślę, że w mieście przespano okres prosperity siatkówki. Z tego co wiem zapadła decyzja, że hala będzie przebudowywana. Największym problemem będzie to, że na czas inwestycji drużyna będzie musiała wynieść się stąd przynajmniej na dwa sezony. A pamiętajmy, że pewne wymogi stawia też Plus Liga. Wszystko musi jakoś wyglądać w telewizji, dlatego nikt nie pozwoli grać w jakimś kurniku na 100 miejsc.

W latach 70. zdobył pan z AZS-em trzy tytuły mistrza kraju. Czy tamte czasy można jednak porównać do obecnych?

To jak czarne i białe. Ludzie dziś sobie nie wyobrażają, jakie to były warunki. Inni ludzie, inna siatkówka, inna organizacja, inne pieniądze. Pamiętam, że za drugie miejsce w lidze dostaliśmy po ówczesne 4 tys. zł. Śmiech. Z drugiej jednak strony były też inne gratyfikacje. Można było dostać mieszkanie, pralkę, lodówkę, meble, dywany. A czasy były takie, że zwykli ludzie musieli o takie rzeczy walczyć.

Późniejszy tytuł mistrza olimpijskiego otwierał wiele drzwi?

Czasami nawet dość szeroko. Można było wtedy załatwić chociażby talon na samochód. Nie będę ukrywał, zdarzało mi się wykorzystać fakt bycia mistrzem olimpijskim, w taki sposób dostałem pralkę marki Gorenje (śmiech). Dziś brzmi to śmiesznie, bo teraz idziesz to sklepu i kupujesz. Ale wtedy nas to nie śmieszyło, takie rzeczy nie były ogólnodostępne. Poza tym Olsztyn był wtedy – przepraszam za wyrażenie – większą wioską rybacką. Niektórzy jeździli tutaj na zesłanie, bo tu nic się nie działo. Była fabryka Stomilu, a dalej już tylko pola i ugory. Teraz miasto wygląda zupełnie inaczej, wypiękniało. Myślę, że tamte dawne czasy starszym zawodnikom śnią się po nocach, bo wywarły na nas wielkie piętno.

W jakim sensie?

To była ciągła walka o wszystkie dobra, bo ludzie musieli jeść, mieć gdzie spać, chcieli mieć telewizor. Najpierw czarno-biały, później taki sam z nakładaną kolorową szybą, przez którą Jan Suzin był od góry żółty, potem niebieski, a od dołu zielony. My, wagnerowcy, często się spotykamy. Dyskutujemy, śmiejemy się z tego, ale jest też w nas lekki żal. Może byłoby lepiej, gdybyśmy urodzili się te kilkanaście lat później, bo wtedy byśmy więcej zarabiali? A tak trzeba było sobie radzić.

Sam przez 20 lat prowadziłem sklep, ale doszedłem do wniosku, że za stary już jestem. Poza tym nie da się dziś prowadzić takiego biznesiku przy dyskontach. Nie każdemu później w życiu się powiodło. Za mistrzostwo olimpijskie przyznano nam emerytury, ale długo nie były one waloryzowane. Dopiero teraz je podwyższono, zwolniono nas też z podatku. A te kilkaset złotych więcej to sporo, bo dla niektórych ta emerytura to jedyne co pozostało po olimpiadzie.

W latach 70. zawodnicy z Olsztyna byli ważnymi postaciami reprezentacji Huberta Wagnera. Dla przeciętnego kibica znany był on jako kat ze względu na styl prowadzenia zespołu. A jak wy go zapamiętaliście?

Nie zawsze był taki straszny jak się mówi. Dziś jednak wiem, że swoją ideą wyprzedził dyscyplinę o dziesięciolecia. Zaczął chociażby trenować siłę u zawodników. Wszystko miał rozpisane co do minuty, chodziliśmy jak w zegarku. W pewnym sensie był despotą, bo twierdził, że to on rządzi i jeśli niektórzy trochę się buntowali, od razu stawiał ich do pionu. Wszyscy byli jednak świadomi dyscypliny. Przygotowania do Montrealu zaczęliśmy sześć miesięcy wcześniej i było nas 24, gdzie na turniej mogło jechać tylko 12. Wagner ostrzegł, że co miesiąc będzie odpadało dwóch. I odpadało. Niestety, dwoma ostatnimi byli grający wtedy w Olsztynie Staszek Iwaniak i Wojtek Baranowicz.

W biografii Huberta Wagnera „Kat" autorstwa Grzegorza Wagnera i Krzysztofa Mecnera napisano o panu: „Nie był to jakiś specjalnie wielki talent, za to wielki pracuś. (...) Był trochę na uboczu kadry, gdyż był to człowiek mało kontaktowy. Taki już jednak miał charakter i wszyscy to bardzo akceptowali". Wszystko się zgadza?

Taki byłem. Ryba (Mirosław Rybaczewski – red.) był ekspresyjny, dużo gadał, ja byłem z kolei bardziej zamknięty, nie lubiłem za bardzo dyskutować, śmiać się. Ale Wagner nie wziął mnie do Montrealu za piękne włosy. Miałem bardzo dobre przyjęcie i trener o tym wiedział.

Dziś nie każdy już pamięta, ale drużyna do igrzysk przygotowywała się m.in. w Olsztynie i Rudziskach Pasymskich. Dlaczego Wagner wybrał Warmię?

Bo mógł tutaj dużo rzeczy przeforsować, zapewnić drużynie dobre żarcie, hotel, warunki do treningu. Sprzyjał Jurkowi pierwszy sekretarz, który bardzo lubił siatkówkę. Otwierał mu wszystkie drzwi i okna. Poza tym w Olsztynie był klimat siatkówki, co też miało znaczenie.

W podolsztyńskich Rudziskach Pasymskich kręcono też sceny do pamiętnego dokumentu „Kat" Witolda Rutkiewicza.

Wiadomo, trzeba było trochę grać. Jak ktoś był mało spocony, to oblewali go wodą, jak jakieś ujęcie wyszło źle, powtarzaliśmy ćwiczenie. Ale film był ciekawy, na pewno pokazuje, co się tam rzeczywiście działo. A trenowaliśmy bardzo ciężko. Pamiętam, że w Rudziskach siedzieliśmy jak w głuszy, przez co trochę kisiliśmy się we własnym sosie. Ale z drugiej strony jak chcieliśmy odreagować, wyskoczyć na piwko, to Jurek nie stwarzał problemu.

Ryszard Bosek wspominał, że Wagner serwował wam po dwa trzygodzinne treningi dziennie, inni opowiadali, że zabraniał pić wody podczas zajęć. Jak to tłumaczył?

„Bo w czasie meczu się nie pije". Pamiętajmy, że kiedyś nie było tylu przerw w grze co dziś. Pamiętam, że na nasze treningi – jeszcze w Zakopanem – przychodzili kolarze i ciężarowcy, którzy też harują. Ale kiedy przyglądali się jak my zapieprzamy, to przyznawali, że treningi były katorżnicze. Wagner robił to chyba też nieco pod publikę, ale są różne metody w drodze do sukcesu. Niemniej był na tyle bezczelny, że przyznawał, że jedzie do Montrealu tylko po złoto.

Dziś siatkarze wytrzymaliby takie obciążenia?

Myślę, że nie. Dzisiejsze pokolenie jest na pewno dużo wyższe niż my wtedy, ale jednocześnie anatomicznie jest przez to słabsze. Mieliby ciężko. A my kondycji zawsze mieliśmy i na sześć setów.

Rz: Kiedy AZS po raz ostatni zdobywał mistrzostwo Polski, premierem była Hanna Suchocka, w kraju otwierano pierwszą restaurację McDonald's, a w telewizji debiutowało „Koło Fortuny". Czy w 1992 r. liczył się pan z tym, że Olsztyn tak długo może czekać na kolejny tytuł?

Zbigniew Lubiejewski: Szmat czasu... Olsztynowi ciężko było pogodzić się z nagłym brakiem sukcesów, bo były czasy, że AZS był ciągle na topie. Jedynym znakiem zapytania było to, które miejsce zajmie na podium. Tak było w zasadzie od początku lat 70. Później to się rozmyło. I wszystko wskazuje na to, że jeszcze poczekamy na mistrzostwo. Tytułu nie widać nawet na horyzoncie.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Materiał partnera
Nowa trakcja turystyczna Pomorza Zachodniego