Miejsce urodzenia należy rozumieć dość dosłownie, bo wtedy jeszcze dzieci często rodziły się w domu, choć kilkaset metrów dalej, przy ul. Kopernika, znajdował się duży kompleks szpitalny zbudowany jako medyczne zaplecze Festung Krakau.
Granicę między obu dzielnicami wyznaczał austriacki jeszcze wiadukt i nasyp kolejowy. Grzegórzki były wtedy robotniczo – fabryczną dzielnicą. Okna w mojej podstawówce musieliśmy nader często zamykać, bo przy wietrze do klas wdzierał się, a to nieprzyjemny zapach rozgrzanej gumy z fabryki Stomil, a to duszący zapach z fabryki czekolady Wawel.
Wkraczając na Grzegórzki, trafiało się na plac targowy zwany w Galicji po prostu placem (od niemieckiego Platz). 50 lat temu ów plac to było miejsce handlu jarzynami, owocami czy mięsem, ale też żywym ptactwem domowym, prosiakami, a czasem także końmi. Zapach końskiego potu i nawozu mieszał się z zapachem psujących się resztek warzyw i amoniaku wykorzystywanego do chłodzenia magazynów pobliskiej hali targowej. Panowała tu raczej małomiasteczkowa atmosfera. W zimie woźnice rozgrzewali się wódką, a wiejskie gospodynie... rozgrzanym cegłami. Tak, tak. Taką rozgrzaną w ognisku cegłę przykrywało się skrzynką, na której się siadało, okrywając wszystko szczelnie wełnianą spódnicą.
W niedzielę plac pustoszał i zamieniał się w boisko piłkarskie lub miasteczko rowerowe, gdzie kilkulatkowie zdobywali pierwsze szlify w prowadzeniu jednośladów.
Hala (odpowiednik dzisiejszego supermarketu) to był nieco inny świat pełen zapachów gazowanej wody wtłaczanej do stołowych syfonów, żywych ryb pływających w olbrzymich basenach i mięsa ćwiartowanego wielkimi tasakami na drewnianych pieńkach.