Rz: Za nami pokaz pierwszych kilkudziesięciu minut zdjęć „Kamerdynera". I przyznam, że pierwsze wrażenie jest takie, że wszystko jest surowe w tym filmie. Miejsca, sceny, bohaterowie...
Mirosław Piepka: Surowość jest spowodowana surowością nacji, zarówno Kaszubów, jak i Prusaków. Ja w tej historii dorastałem od urodzenia. Wychowywałem się przy naftowych lampach, u dziadków, 2 km od Kłanina, gdzie toczy się akcja filmu. Moi rodzicie wieczorami wspominali tamte czasy, losy Kaszubów i junkrów pruskich. Mój dziadek był u nich rzeźnikiem, a mój ojciec u von Grassa (jeden z bohaterów filmu – dop. red.) pasł krowy. I ja to chłonąłem. I w pewnym momencie życia, razem z Michałem Pruskim, współscenarzystą, zaczęliśmy to dokumentować, widząc w polskiej kinematografii białą plamę jaką są Kaszuby. Śląsk ma tryptyk Kutza, Wielkopolska – Najdłuższą Wojnę Nowoczesnej Europy, nawet Mazurzy mają swoją „Różę" Wojtka Smarzowskiego, a Kaszubi nic.
No, ale Trójmiasto ma sporo, chociażby serial z akcją w międzywojniu „Na kłopoty Bednarski", „Miasto z Morza" w Gdyni, nie wspominając o filmach dotyczących Solidarności.
Tak, to jednak tylko Trójmiasto jako miejsce, a Kaszubi, którzy przez wieki, a zwłaszcza po 1945 roku, przez każdą władzę w naszym kraju byli traktowani jako element nierozwikłany, bardziej progermański niż propolski. To totalna bzdura, bo przez wieki udowodnili, że przy tej Polsce trwali. Zapłacili jako pierwsi największą daninę w lasach piaśnickich, które są pierwszą masową zbrodnią ludobójstwa w II wojnie światowej. To jeszcze bardziej mnie skłoniło, by zgłębić ten temat i stworzyć film. Wie pan, że pierwszym znaczącym urzędnikiem Kaszubów był dopiero w 1990 prof. Józef Borzyszkowski, wicewojewoda gdański? W latach 60. był nakaz Gomułki, by Kaszubów nie przyjmować na uczelnie. Nikt nie mógł pełnić wyższej funkcji niż sołtysa.
I w Prusach, i w Polsce Kaszubi zawsze byli obcy?