Rz: Na stałe mieszka pan we Wrocławiu, reżyseruje w całym kraju, ale Rzeszów to pana rodzinne miasto. Czy może wspomnienia związane z Tadeuszem Nalepą zainspirowały pana do stworzenia pomysłu spektaklu o założycielu Blackoutu i Breakoutu?
Tomasz Man: Bez wątpienia tak, bo wciąż mam w pamięci obrazy związane z Tadeuszem Nalepą. To były jeszcze czasy PRL – 85 a może 86 rok. Kiedy się pojawiał na ulicy, wyglądał jak bóg, jak powiew wolności, symbol Zachodu i buntu. Pamiętam jego długie hipisowskie włosy, znaną każdemu z nas twarz, które kojarzyły się z piosenkami. A piosenki się za nim ciągnęły jak wozy! Takie właśnie mam skojarzenia związane z Tadeuszem Nalepą.
Spotkał go pan kiedyś może?
To się stało tuż przed pierwszym dniem wiosny na głównej ulicy w centrum Rzeszowa – tam, gdzie teraz stoi pomnik Tadeusza Nalepy. Wracając ze szkoły, spotkałem Tadeusza Nalepę! A właściwie na niego wpadłem! Wyszedłem nagle zza rogu i zderzyliśmy się. Pamiętam, że mnie zatkało, on zaś nie robił żadnego problemu i powiedział do mnie, po „amerykańsku": okey. Później tym „okey" chwaliłem się swoim kumplom, jakbym dostał jakieś namaszczenie od Tadeusza Nalepy. W pewnym sensie tak było. Po jakimś czasie też miałem długie włosy i zacząłem grać na elektrycznej gitarze i buntowałem się. Za długie włosy matematyk o komunistycznych poglądach wyrzucił mnie z lekcji. Powiedziałem mu wtedy z dumą, że mam takie włosy jak Tadeusza Nalepa! Organizowałem też antykomunistyczne wiece w liceum, a na maturze pisałem o Kafce i Camusie. Moją pracę uznano za „nieetyczną" i oblano mnie. Obawiając się powtórki, wyjechałem z Rzeszowa zdawać maturę do Wrocławia.
Jak zareagowali na pana spotkanie koledzy?