W 1815 r. stolica Wielkopolski liczyła 18 tys. mieszkańców. Większość stanowili Polacy – 12 tys., ale obok nich mieszkało tutaj 4 tys. Żydów i 2 tys. Niemców. Po wielkim pożarze z początku XIX w. żydowska dzielnica zniknęła, a jej mieszkańcom pozwolono się osiedlać w całym mieście. Z czasem proporcje narodowościowe w Poznaniu się zmieniły, a stosunki między mieszkańcami były może nie sielskie, ale poprawne. Nikt na nikogo na ulicach nie pluł.

Hipolit Cegielski, ten symbol mądrego wielkopolskiego patriotyzmu, miał za najbliższego przyjaciela – i głównego inżyniera w swojej fabryce – Niemca Adolfa Leinwebera. Witryny poznańskich sklepów i restauracji zdobiły napisy w języku polskim i niemieckim i nikt ich nie niszczył. W hotelu Bazar, tej jaskini „żywiołu polskiego", dobrze bawili się zarówno polscy ziemianie, jak i oficerowie niemieckiego garnizonu. A później Bismarck nakręcił nacjonalizm. Zamiast jednego Teatru Miejskiego mieliśmy dwa, zamiast wspólnej szkoły powstało kilka, o wyraźnie religijnym, a więc narodowym, profilu.

W 1865 r. Marceli Mott napisał, że „Poznań dla nas to tylko trzecia część Poznania, bo dwie trzecie zajmuje świat urzędniczo-niemiecki, tak nam obcy i nieznany jak puszcze środkowej Australii".

Politycy, tym razem niemieccy, wszystko spieprzyli. Dzisiaj „polscy patrioci" atakują w Poznaniu ludzi tylko dlatego, że mają inny kolor skóry lub mówią w innym języku. Cegielski najpewniej przewraca się w grobie.