Rzeczywiście, dziwnie się to plecie. Dorastałem w teatrze, on był zawsze moją wielką miłością. Ciągle jednak uważam się za artystę poszukującego i nie widziałem siebie w teatrze etatowym. Tak mi się ułożyło, że nie musiałem walczyć o role, bo one same przychodziły. Olga Lipińska obejrzała nasze przedstawienie dyplomowe i od razu po szkole zaprosiła mnie do swego kabaretu, który chciała zasilić utalentowaną młodzieżą. Grałem na Scenie Prezentacje. Byłem asystentem w Akademii Teatralnej, a rok po szkole zaczął się serial „M jak miłość". Kiedy przeczytałem scenariusz i poznałem obsadę, nie miałem wątpliwości, że warto się z tym związać.
Czy ten serial nie staje się dla pana obciążeniem? Kilka razy pojawiały się wiadomości, że pan chce z niego odejść.
To były wieści wyssane z palca. Owszem, w którymś momencie poprosiłem o rodzaj „urlopu bezpłatnego", bo chciałem się skupić na pracy w Teatrze Pieśń Kozła. Ale wtedy producenci postanowili, że mój bohater będzie miał groźny wypadek i będzie leżał w śpiączce. Wyłączony byłem więc na pewien czas z serialu i mogłem realizować się teatralnie. Udział w tym serialu ma dla mnie wiele atutów. Poza stabilizacją finansową daje rozpoznawalność, co dla aktora jest rzeczą ważną. Dobrze się czuję w towarzystwie filmowej rodziny, scenarzyści budują tę postać interesująco. A były czasy, kiedy mieliśmy dziewięciomilionową widownię. Rzecz nie do pogardzenia.
Mając w pamięci Marka Mostowiaka, jadę na festiwal do Edynburga... i oglądam zachwycające, dotykające źródeł teatru, rytuału, widowisko pt. „Pieśni Leara" w wykonaniu wrocławskiego Teatru Pieśń Kozła, i w jego międzynarodowym zespole widzę Kacpra Kuszewskiego. Myślę sobie: Kuszewski? Ten „serialowy" Kuszewski?
To kolejny dowód na to, że nie lubię stać w miejscu, wiązać się etatem, przesiadywać w bufecie, że ten zawód traktuję jako ciągłe wyzwanie.