W lipcu i sierpniu narzekania pomorskich hotelarzy słyszalne były w całym kraju. Trudno się dziwić – gwałtowne zmiany pogody spowodowały, że nowych rezerwacji było praktycznie tyle samo, co ich odwołań. A goście na bieżąco śledzili komunikaty meteo, oczekując zniżek, kiedy zapowiadano wyraźne ochłodzenie i deszcze. Najbardziej uważnym (i zdeterminowanym) trafiały się oferty nawet z 60-procentowymi upustami.
Działo się tak, chociaż zimno i deszcz nie są przecież niczym nadzwyczajnym podczas polskiego lata. Dlatego miasta takie jak Gdańsk, Gdynia czy Sopot nie mają kłopotów ze ściągnięciem turystów także poza sezonem. Sprzyja im także łatwy dojazd ze środkowej Polski, ale również z południa, zwłaszcza ze Śląska.
Lokalne władze otwierają więc kolejne muzea, a popularne galerie handlowe wydłużają godziny, w których można robić zakupy. Na sopockie molo można wejść niemal przez cały rok, zamykane jest tylko wówczas, gdy robi się niebezpiecznie, np. podczas sztormów. „Prawdziwy" sezon nad Bałtykiem rozpoczyna się najpóźniej w Boże Ciało, czasami nawet w długi majowy weekend (oczywiście jeśli pogoda jest przyjazna) i trwa do połowy września, ze szczytem przypadającym na miesiące szkolnych wakacji.
Ale Bałtyk to nie tylko Trójmiasto. Coraz atrakcyjniejszy staje się Półwysep Helski, Jurata odzyskuje status snobistycznego kurortu, jakim kiedyś była, Jastarnia ma piękną marinę. Niestety, w innych miejscowościach podczas sezonu króluje wszechobecna woń ryby smażonej na niekoniecznie świeżym oleju i niekoniecznie bałtyckiej, a największą atrakcją jest pójście na bazar z chińskimi dmuchanymi zabawkami i filipińskimi muszelkami.