Rz: Co skłoniło panią do sięgnięcia po tetralogię neapolitańską opartą na słynnym już cyklu książek Eleny Ferrante?
Weronika Szczawińska: Tetralogia neapolitańska w wyjątkowy sposób bawi się klasycznym schematem powieści formacyjnej: mamy tu epicki rozmach historyczny służący za tło dla historii dojrzewania, formowania tożsamości, formowania się artysty i jego drogi twórczej. I tu następuje pierwsza przewrotka: wszystko to zostaje opowiedziane w rodzaju żeńskim, mamy bohaterkę, artystkę, jej życie, jej drogę. Jak gdyby Ferrante opowiadała te europejskie powieści formacyjne na nowo, od podszewki, uzupełniając obraz o przegapioną dotąd perspektywę. To taki anty-Amarcord: dzieciństwo nie jest mityczną arkadią, ale łączy się z klasowo rozdartym społeczeństwem. Artystka to nie wywyższony geniusz, ale osoba nieustannie walcząca o zrozumienie. Kobiety nie są aniołami opiekuńczymi głównego bohatera, tylko głównymi bohaterkami. I dlatego sięgnęłam po tę powieść – teraz jest czas na opowiadanie o tym, co wspólne, uniwersalne, codzienne i polityczne z kobiecej perspektywy. Mój teatr jest nieustannym poszukiwaniem bohaterek dla sceny i powieści Ferrante, świetnie nadają się do wykreowania tychże. Ciekawi mnie też jej umiejętność łączenia prywatnego z publicznym, tworzenia spójnego obrazu doświadczenia czyjegoś życia, w którym tak samo ważne są idee, jak i najmniej z pozoru ważne zdarzenia codzienne.
Czy lektura była również czytelniczą frajdą czy raczej kierowała się pani intuicją potencjału do skonstruowania opowieści o tożsamości i wykluczeniu?
Lektura Ferrante była dla mnie wielkim przeżyciem. Literatura realistyczna rzadko podbija moje serce – tu jednak trudno było się oprzeć pomysłom autorki, która w wyjątkowy sposób opisuje doświadczenia intymne, wstydliwe, jednocześnie rzutując je na szeroki plan społeczny. W USA mówi się o „ferrante Fever", czytelniczej gorączce. I ja tej gorączce uległam, czytałam te powieści zupełnie dla siebie. Bardzo zaimponowała mi zawarta w nich zachęta do świadomego przeżywania swoich doświadczeń – introspekcyjnego, poza kategoriami wstydu, winy. Dużo później pomyślałam o tych książkach jako o materiale na spektakl. To była w sumie trudna decyzja: żeby zrobić spektakl, trzeba się zdystansować do materiału, a ja do Ferrante nie chciałam się dystansować. Ten dystans udało się złapać dopiero wtedy, kiedy zaczęliśmy wraz z Piotrem Wawrem jr., dramaturgiem przedstawienia i współautorem adaptacji, metodycznie przyglądać się tetralogii poprzez filtry wybranych tematów, jak np. seksualność, portret macierzyństwa etc.
Tak zwany Zachód funkcjonuje wciąż w Polsce na zasadzie dawnego Peweksu, ale równolegle mamy takie perspektywy jak „Vernon Subutex" czy rozgrywający się w Neapolu serial „Gomorra". Jakie konotacje ma dziś „Zachód" dla pokolenia, które funkcjonuje tu i tam?