Wprawdzie referendum, przy którym jeszcze niedawno tak niezłomnie obstawał prezydent Andrzej Duda, rozpłynęło się w niebycie, ale za to defilada z okazji Święta Wojska Polskiego – z licznymi akcentami upamiętniającymi listopad 1918 roku – była całkiem udana. Marszowy krok, chrzęst gąsienic i huk przelatujących samolotów to zawsze niezawodny przepis na sukces masowej imprezy. Tyle że maszerujący żołnierze, samoloty i czołgi zawsze zagłuszają zdrowy rozsądek. Nie tylko Polakom.
Warszawska defilada była jednak dopiero zapowiedzią wielkiego święta, które odbędzie się w listopadzie. Choć czy na pewno będzie wielkie? W połowie sierpnia, cztery miesiące przed rocznicą, przejrzałem strony internetowe wielu samorządów i jakoś wielkiej mobilizacji, a już zwłaszcza entuzjazmu, nie dostrzegłem. Może jeszcze czas. Swoje plany natomiast ma już Instytut Pamięci Narodowej, jakieś Polska Fundacja Narodowa, nawet Narodowy Bank Polski ogłosił, że w szesnastu miastach zorganizuje „pikniki rodzinne" z okazji odzyskania niepodległości. Trochę mnie to niepokoi, bo jak prezes Adam Glapiński zatraci się w mobilizowaniu patriotycznego ducha i polskich rodzin, to może mu już nie wystarczyć czasu na inflację i ta może nas w 101. rocznicę uderzyć tak, że zaboli.
Ale ważniejsze jest co innego – z moich sieciowych peregrynacji wynika, że uczczenie stulecia niepodległości to w przytłaczającej mierze inicjatywy odgórne, wykoncypowane gdzieś w gabinetach władzy. Spontanicznej, społecznej euforii nie ma w tym za grosz, więc pewnie czeka nas odklepywanie wierszy i patriotycznych pieśni przez uczniów, odsłanianie pomników marszałka Piłsudskiego, marsze z pochodniami, niekończące się przemówienia i trybuny honorowe. Spontaniczna radość i duma? Obawiam się, że wątpię. Coś mi się wydaje, że Polacy nadal mają kłopot z Polską. Polaków Polska cały czas boli i uwiera, a jak coś boli i uwiera, to nie zostaje już miejsca na radość i niewiele na dumę.
Nie zmieni tego zatrudnianie kolejnych gwiazd światowego show-biznesu do popularyzowania polskiej historii. Mieliśmy już Mike'a Tysona mówiącego o Powstaniu Warszawskim, a ostatnio w spocie o Bitwie Warszawskiej wystąpił Liam Neeson. Takie produkcje dobrze masują ego polityków, ale rzeczywistości nie zmieniają. Ponieważ jednak dobrze masują, to można się spodziewać, że w listopadzie będzie tego więcej. Przecież premier Morawiecki wywodzi się z banku, w reklamach którego za jego prezesury występowali Danny de Vito, John Cleese, Gerard Depardieu, Antonio Banderas i Chuck Norris, więc szlak do Hollywood jest już właściwie przetarty, a mentalna granica pokonana. Depardieu ze swoimi proputinowskimi sympatiami i niechęcią do płacenia wysokich podatków raczej odpada, ale pozostali?
Przeglądam programy obchodów stulecia odzyskania niepodległości i nadziwić się nie mogę ich naiwności i bezrefleksyjności. Świętujemy, jakby Polska zrodziła się w roku 1918, jakby wcześniej jej nie było. Jakby odzyskanie niepodległości nie było następstwem jej utraty. Tymczasem warto byłoby się chyba poważnie zastanowić, dlaczego wcześniej Polska zniknęła. Jak to się stało, że potężny w końcu kraj dał się „wyparować". Płynąca z tego lekcja wydaje mi się znacznie istotniejsza niż nauka, której udziela nam listopad 1918 roku.