To opowieść o autorytecie, wstrzemięźliwości, charyzmie i – przede wszystkim – o odpowiedzialności. Przywódcy przechodzą do historii, administratorzy szybko z ludzkiej pamięci ulatują.
Brian Bacon, założyciel prestiżowej Oxford Leadership Academy, twierdzi, że przywództwo „w dużej mierze polega na budowaniu więzi międzyludzkich – z załogą, klientami, z całym środowiskiem. Więzi buduje się przede wszystkim poprzez rozmowę". Tyle podręczniki i specjaliści. Rzeczywistość nie bardzo potwierdza ich światłe rady. Bo jeśli uznać słowa Bacona za dogmat, to premier Winston Churchill był złym przywódcą – krzyczał na swoich współpracowników i traktował ich obcesowo. Charles de Gaulle, prezydent Francji, wcale nie liczył się z członkami rządu, nie miał nawet ochoty ich słuchać. Gdy w 1958 r. złożył Frontowi Wyzwolenia Narodowego fundamentalną dla sytuacji politycznej nad Sekwaną ofertę zwaną pokojem walecznych, członkom swojego gabinetu zaprezentował ją zaledwie kilka godzin przed ogłoszeniem. Bardzo agresywnie sformułowane memorandum skierowane do Waszyngtonu i Londynu, w którym de Gaulle domagał się utworzenia trójstronnego systemu dowodzenia NATO, nigdy nie było dyskutowane z gabinetem. Jeden z ministrów de Gaulle'a, który zasiadał w rządzie przez dziewięć lat, doliczył się na posiedzeniach gabinetu zaledwie trzech prawdziwych dyskusji, a inny stwierdził, że ministrowie bali się w obecności prezydenta odezwać. Podobnie postępował Józef Piłsudski. Gdy pierwsza prezydencka kadencja Ignacego Mościckiego dobiegła końca, do ostatniej chwili nikt – łącznie z samym Mościckim – nie wiedział, czy pozostanie on na Zamku, czy też zastąpi go jakiś inny faworyt Marszałka.
Przywództwo to charyzma. Gdy podczas II wojny światowej Winston Churchill odwiedził jedną z angielskich fabryk, pewien robotnik krzyknął na jego widok: „Oto idzie cholerne imperium brytyjskie!". Churchill zaliczał się do tych nielicznych polityków, którzy samą swoją obecnością wywierali wpływ na otoczenie. Ale nie był jedyny – księżniczka Małgorzata, siostra królowej Elżbiety II, spotkała de Gaulle'a na początku lat 60. „Jest tak dystyngowany, tak imponujący, że niemal mu się ukłoniłam" – opowiadała.
Mistrzem w budowaniu autorytetu wśród współpracowników był Józef Piłsudski, który w Legionach trzymał dystans wobec podwładnych, ale żył ich życiem – jadł to samo, mieszkał w podobnych warunkach, nosił zwykłą strzelecką kurtkę pozbawioną przysługujących mu dystynkcji brygadiera. Jeden ze współtowarzyszy walki zanotował: „Widzieliśmy Komendanta, jak w swojej ziemiance w lasku żył tym samym życiem co każdy z żołnierzy. Ta sama czarna, niesłodzona kawa i marne wówczas jedzenie, no i te same wszy w swetrach i mundurach, z którymi Komendant walczył jak każdy z nas". Już później, w wolnej Polsce, Piłsudski zrezygnował z marszałkowskiego uposażenia, które przekazywał na cele dobroczynne, a jego rodzina żyła – bardzo skromnie! – z tantiem literackich oraz odczytów i wykładów. Nie korzystał też z przysługującej mu salonki kolejowej i z reguły podróżował wagonami drugiej klasy.
W każdej działalności publicznej, polityki nie wyłączając, do osiągnięcia sukcesu niezbędne jest szczęście. Czy Charles de Gaulle dotarłby na szczyt, gdyby nie protekcja marszałka Petaina? Traf chciał, że u progu wojskowej kariery późniejszy prezydent Francji zamieszkał w sąsiedztwie marszałka, który protegował go najpierw do École Supérieure de Guerre, a potem pomagał wspinać się po kolejnych szczeblach kariery. Gdyby nie ta protekcja, de Gaulle – ze względu na swoją butę i protekcjonalny stosunek zarówno do kolegów, jak i przełożonych – utknąłby zapewne w sztabie Armii Renu, gdzie został skierowany po studiach i gdzie nadzorował naczynia kuchenne, mrożonki i przydziały żywności. Wcześniej, podczas nauki w jezuickim gimnazjum, de Gaulle był uczniem miernym i cieszącym się opinią lenia, a jego ojciec mawiał, że chłopcu brakuje rozsądku. Do wymarzonej szkoły wojskowej w Saint-Cyr de Gaulle dostał się ze 119. lokatą na 221 przyjętych.