Gdy okazało się, że z drewna, szef partii w Moskwie został pouczony: „Trzeba używać plastiku. Byłem niedawno w Polsce, mieszkałem w willi. Mają tam takie deski, że jak człowiek siada, nie jest mu zimno".
Inna epoka, inny kraj – Polska lat 80. Stan wojenny już nie obowiązuje, ale sytuacja w kraju jest tragiczna. Tymczasem Biuro Polityczne KC PZPR, wówczas najważniejsze gremium decyzyjne w Polsce, przez kilka godzin dyskutuje o homarze złowionym przez polski statek rybacki. Pech chciał, że homar został złowiony w okresie ochronnym, na dodatek u wybrzeży Stanów Zjednoczonych i wsadzony do lodówki. Jeszcze większy pech polegał na tym, że na pokład polskiego statku weszła amerykańska Straż Przybrzeżna i homara znalazła. Biuro Polityczne z udziałem generała Wojciecha Jaruzelskiego, generała Czesława Kiszczaka, ministra spraw wewnętrznych, generała Floriana Siwickiego, wiceministra obrony narodowej, dwóch pomniejszych generałów i całej plejady zasłużonych (i mocno już wówczas wysłużonych) „działaczy partyjnych" przez kilka godzin dyskutuje, czy niemały kraj w środku Europy, 40 lat po wojnie, powinien zapłacić opiewający na kilkaset dolarów mandat. Ale nie chodziło tylko o kilkaset dolarów, wszak Polska pod wodzą Jaruzelskiego wstała z kolan i przestała, jak za Gierka, czapkować wrażej Ameryce. Dyktator traktował mandat za homara jak policzek, jednak kazał go uregulować.
W połowie lat 80. i później Jaruzelski lubił tego rodzaju problemami zajmować swoich akolitów. Rządząc 35-milionowym krajem, słał pisma do ministrów i sekretarzy Komitetu Centralnego z najdziwniejszymi żądaniami. Domagał się na przykład odpowiedzi ekspertów na pytanie, czy samochody rzeczywiście trują środowisko (dziś, być może, zażądałby ekspertyzy dotyczącej tradycyjnych żarówek). Innym razem domagał się od ministra spraw wewnętrznych ściślejszego nadzoru nad dozorcami.
Przytaczam te przykłady, aby zwłaszcza świeżo wybrani włodarze naszych gmin, miast, powiatów i województw uświadomili sobie, że przyjdzie im przechodzić przez kilka etapów swojej władzy. Ten przytoczony wyżej – zajmowania się drobiazgami – będzie drugi. Pierwszym będzie zachłyśnięcie się władzą, przekonanie, że rządzenie oznacza sprawowanie pełnej kontroli nad rzeczywistością. Ludzie, którzy zdobyli władzę, pokonują siłę ciążenia – czują się nieomal bogami. A bogowie mogą wszystko. Mogą ulepić swoją gminę, miasto, powiat lub województwo na własną modłę, według własnych wyobrażeń i marzeń. Na tym etapie myślą, że ich władztwo jest podatne na sprawne ręce niczym modelina. Jeśli ich poprzednicy tego nie dokonali, to w najlepszym razie z nieświadomości i braku umiejętności. A może i czegoś gorszego. Wystarczy wszak trochę determinacji, ciężkiej pracy, więcej kreatywności i gminny, miejski, powiatowy lub wojewódzki mechanizm zacznie działać z precyzją szwajcarskiego zegarka. W tym pierwszym etapie będą „wielkimi wychowawcami" zmieniającymi gminę, miasto, województwo lub powiat w „drugą Bawarię". Zmienią też mieszkańców, wychowując ich na pracowitych, zdyscyplinowanych, zaangażowanych i oddanych swojej małej ojczyźnie.
Wszyscy to przeżywają. Wystarczy przypomnieć sobie pierwsze przemówienie Andrzeja Dudy, który po złożeniu przysięgi w drodze z parlamentu do Pałacu Prezydenckiego z pełnym przekonaniem nawoływał, aby Polacy nie wierzyli, że „się nie da. Wszystko się da", a Beata Szydło, wówczas kandydatka na urząd prezesa Rady Ministrów, co krok powtarzała „damy radę". Z czasem okazywało się, że jednak nie wszystko się da. Nawet idąc na skróty.