Cichutki, za zamkniętymi drzwiami, czasem być może przy włączonych „szumidłach". Dwa pierwsze akty przyniosły wiele zaskakujących rezultatów, ale „trzecia tura" też obfitowała w zadziwiające zwroty akcji. Bo czyż nie jest zadziwiające zawarcie koalicji PO z PiS w dwóch miastach Wielkopolski: Słupcy i Ostrowie? W obu wypadkach zwycięska Platforma mogła spokojnie zawrzeć porozumienie z PSL, wybrała jednak PiS. Być może jest to świadectwo tego, że jednak przedstawiciele „dwóch plemion" potrafią ze sobą rozmawiać. Może świadczy to, że w samorządach po prostu potrafią ignorować lekcję, którą codziennie serwują nam politycy z ogólnopolskiej sceny.
Być może, ale jestem sceptyczny. Te dwie wielkopolskie koalicje to nie są jaskółki, nawet nie kolibry zwiastujące jakąś zasadniczą zmianę. W tym samym dniu, w którym przeczytałem o słupecko-ostrowskim eksperymencie, media doniosły o aferze w trzebnickim samorządzie powiatowym. Jeśli informacje okażą się prawdziwe, to będzie najlepsza ilustracja znanego przysłowia o rybie psującej się od głowy.
Czytelnicy „Rzeczpospolitej" z pewnością znają sprawę, więc tylko krótko, dla przypomnienia. Anna Morawiecka, siostra premiera, zamarzyła o politycznej karierze, ale start w wyborach samorządowych okazał się katastrofą. Być może jednak pani Morawieckiej trudno było rozstać się z marzeniami, bo ktoś z jej sztabu wyborczego – w momencie, gdy to piszę, nie wiadomo jeszcze, czy za sprawą pani Morawieckiej, czy może na własną rękę – umyślił sobie, że byłaby ona idealnym starostą trzebnickiego powiatu. Zapewne liczono, że skoro brat kieruje Radą Ministrów i jest prominentnym politykiem rządzącej partii, a ojciec jest posłem seniorem (na dodatek teraz wybierającym się do europarlamentu), to gdy pani Morawiecka obsadzi najważniejszy stołek w powiecie, jego mieszkańcy będą mogli liczyć na pewne preferencje. To znaczy na frukta. Ten sposób myślenia nie był pozbawiony logiki. Wystarczy sobie przypomnieć sugestie, a nawet rzucane bardzo wprost obietnice, którymi podczas ostatniej kampanii politycy Prawa i Sprawiedliwości podlewali swoje wizyty w różnych miastach. Słowa o „dobrej współpracy samorządu z rządem" nie były wyimaginowane jak pewna wspólnota i padały nie tylko w Warszawie. A co może być gwarantem lepszej współpracy niż rodzina?
Można powiedzieć, że bardzo „polityczne" umysły zasiadają w trzebnickim samorządzie. Tyle że nie do końca. Sposób, który, podobno, wybrano, aby obsadzić Annę Morawiecką na stanowisku starosty, polityczny już nie był. Żeby nie bawić się w eufemizmy – był najzwyczajniej korupcyjny. Słychać zresztą, że nie tylko tam, bo podobnie miało się dziać w innych regionach, a nawet w tym samym, dolnośląskim. Jakiś czas temu do naszego życia politycznego zaczęły się wkradać korporacyjne zwyczaje i hulają w nim coraz bardziej, wyrąbując sobie miejsce również w polityce samorządowej.
Wróćmy do Trzebnicy. Radnej Małgorzacie Matusiak złożono propozycję, aby w głosowaniu poparła kandydaturę Anny Morawieckiej. W nagrodę mogłaby sobie wybrać jakieś intratne stanowisko. Konkretnie mogłaby zostać prezesem spółki Stawy Milickie lub wiceprezesem KGHM Polska Miedź. Jeśli rzeczywiście padła nazwa tej drugiej spółki, to o nominacji musiałby najpewniej wiedzieć premier, brat kandydatki na trzebnickiego starostę. Oczywiście, nie da się wykluczyć, że kogoś z miejscowego samorządu poniosła fantazja, że niczym Onufry Zagłoba oferował pani Małgorzacie Matusiak Niderlandy. Tak to może na pierwszy rzut oka wyglądać. Ale jednocześnie w ostatnich trzech latach samorządowcy o określonej proweniencji niemal masowo zaludniają intratne stanowiska w spółkach Skarbu Państwa, więc ta propozycja aż tak bardzo na „zagłobową" nie wygląda. Z pewnością Centralne Biuro Antykorupcyjne już działa. Miejmy nadzieję, że jego agenci trafią do pewnych biur nieco szybciej, niż udało im się dojechać do gabinetu prezesa Komisji Nadzoru Finansowego. Droga do Trzebnicy wprawdzie dłuższa, ale pozbawiona warszawskich korków.