Rz: Gdzie jest pana mała ojczyzna?
Michał Merczyński: Czuję się poznaniakiem, bo w Poznaniu się urodziłem, a choć wychowywałem się w Wielkopolsce – w jej stolicy mieszkam stale od czasu studiów na kulturoznawstwie. Ważny okres rozpoczął się pięcioletnią współpracą z Janem A. P. Kaczmarkiem. Zostałem wtedy menedżerem jego Orkiestry Ósmego Dnia, działającej przy Teatrze Polskim. To była dla mnie mocna szkoła życia. Kaczmarek to świetny nauczyciel i od razu rzucił mnie – młodego człowieka, który ledwie zaczął zajmować się organizacją życia kulturalnego – na głęboką wodę. Od początku uczyłem się francuskiego, tymczasem miałem pół roku na naukę angielskiego, bo moim zadaniem było zorganizowanie koncertu w Queen Elisabeth Hall w Londynie. Po roku był koncert w amsterdamskim Paradiso. Pamiętam, że przed nami występował Dawid Bowie. Kiedy schodził ze sceny, rzucił przyjacielskie pozdrowienie „Hi"!
Wielki świat!
Światy były dwa: zachodni – świetnie zorganizowany, i socjalistyczna gospodarka niedoboru. W Polsce musiałem wyprodukować dwa gigantyczne widowiska. „Czekając na kometę Halleya" przygotowaliśmy w Hali Targowej. Dzisiaj takie wydarzenia organizuje się od ręki. Ale wtedy, w połowie lat 80., szalał kryzys gospodarczy. Nawet kupienie gwoździ nastręczało problemy. Nasz stan posiadania był następujący: samochód dostawczy Teatru Polskiego marki Tarpan, kierownik zaopatrzenia Martenka... i my. Ale zrobiliśmy koncert. „Symfonia solo" była dziełem na mniejszą skalę, ale trzeba było zorganizować projekcję na tiulowym ekranie, który zakrywał cały Teatr Polski. Wtedy wszystko było inne. Żyliśmy w erze analogowej. Robiliśmy rzeczy niemożliwe. Potem Jan wyjechał, a ja zacząłem robić Maltę.
Skąd wzięły się u studenta kulturoznawstwa ciągoty menedżerskie?