Tuż przed świętami Wielkiej Nocy byłem w Rzeszowie. Spotkałem się z przyjacielem w jednej z restauracji na pięknie odnowionej Starówce. Wszystkie stoliki były puste mimo wieczornej pory i tylu wolnych dni. Podczas spotkania musiałem zadzwonić do redakcyjnej koleżanki Ewy. Również siedziała w restauracji, tyle że w Warszawie, wypełnionej po brzegi.
Ot, specyfika regionu, nieraz kwitowana stwierdzeniem, że „tu się ludzie szanują". I coś w tym jest. Do takiego rytmu dostosowują się usługi i handel. W Rzeszowie trudno znaleźć otwarte w nieskończoność sklepy w niedziele i okresach świątecznych. Co jest regułą w pędzącej Warszawie, ale i we wzorujących się na niej różnych Kobyłkach i innych podstołecznych miasteczkach z aspiracjami.
Taki styl życia może denerwować: zaściankowy, mało europejski, ale mnie imponuje. Czasami w chaotycznym, pełnym pośpiechu życiu w Warszawie jest wręcz drogowskazem. Pamiętam, że gdy przeprowadziłem się do Warszawy, trudno było mi zrozumieć (i nadal tak jest) sąsiadów, którzy w niedzielne poranki wyciągają kosiarki, by pielęgnować swoje coraz zieleńsze trawniki. Zwrócenie im uwagi byłoby niemal aktem agresji. Po ciężkiej pracy w korpo nie wykorzystać dwóch wolnych dni na coś pożytecznego? Rzeszowianina to razi, bo jest brakiem szacunku dla tego dnia.
Podkarpacie, Rzeszów to matecznik prawicy. Od dekad partie prawicowe zdobywają tu najwięcej głosów, w wyborach prezydenckich Andrzej Duda zdobył ich ponad 70 proc. – najwięcej w całym kraju.
Są jednak też wybory, w których prawica od lat nie ma najmniejszych szans, bo w cuglach wygrywa je człowiek uznawany za postkomunistę lub osobę o silnie lewicowych poglądach. Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, w wyborach samorządowych bierze zwycięstwo już w pierwszej turze, nie dając najlepszym prawicowym kandydatom najmniejszych szans. Bo dla mieszkańców barwy polityczne, jeśli chodzi o zarządzanie miastem, nie mają znaczenia. Ferenc rządzi dobrze – Rzeszów jest schludny, pięknieje. Urodą przypomina miasta, które widuje się w Austrii.