Krajan Fredry, Kantora i Pendereckiego

Najmocniej identyfikuję się z Sanokiem – mówi Artur Andrus, popularny dziennikarz radiowej Trójki.

Publikacja: 23.08.2015 20:00

Krajan Fredry, Kantora i Pendereckiego

Foto: Fotorzepa/Dominik Pisarek

Rzeczpospolita: Wśród znanych ludzi Podkarpacia znalazłem takie nazwiska, jak: Fredro, Penderecki, Szajna, Kantor, Beksiński, Nalepa, Łukasiewicz, Stan Borys i pana. Trzeba przyznać, że większość tych zasłużonych dla kultury postaci jest dość trudno dostępna. Tym bardziej się cieszę, że miałem pański numer telefonu.

Artur Andrus: I w sprawach Podkarpacia proszę dzwonić, kiedy pan tylko chce. W razie potrzeby chętnie się wypowiem nawet za innych. Za Fredrę mogę nawet wierszem: „Szczęścia szukasz, panie bracie? Przyjedź pan na Podkarpacie".

To może ja już prozą zapytam o pana sanockie korzenie...

Oczywiście nigdy się nie wypierałem swoich korzeni, bo uważam, że to są fantastyczne korzenie. Najmocniej się identyfikuję z Sanokiem, ale większą część swojego dziecięcego życia spędziłem w  Bieszczadach. Urodziłem się w Lesku, bo tam był najbliższy szpital, potem przez 13 lat mieszkałem obok zapory w Solinie. I dopiero później przeprowadziłem się do Sanoka. Sanok to mój najkrótszy podkarpacki epizod.

Ale też najintensywniejszy.

Tak, bo to końcówka podstawówki i liceum, czyli czas, kiedy zawiązuje się trwalsze przyjaźnie. Dzieciństwo zazwyczaj się idealizuje i ja też uważam je za fantastyczne, cudowne, aczkolwiek, jak się temu dokładnie przyjrzeć, to łatwo nie było.

Marzyłem, by uczyć się gry na fortepianie, ale to było nierealne, dopóki mieszkaliśmy w Solinie. Jak się przenieśliśmy do Sanoka, to oczywiście pobiegłem zapisać się do szkoły muzycznej. Okazało się jednak, że na rozpoczynanie przez ucznia VII klasy podstawówki prawdziwej nauki jest troszkę za późno i zaproponowano mi ognisko muzyczne, do którego chodziłem jakiś czas, ale bez większych sukcesów.

Ognisko więc nie rozpaliło w panu muzycznych tęsknot.

Realizowałem je w inny sposób. Zacząłem jeździć na obozy harcerskie i śpiewać piosenki. Harcerstwo w tamtym czasie to było coś fantastycznego. Wiem, że dziś młodym trudno uwierzyć, że kiedyś nie było internetu, a w Bieszczadach nie było go jeszcze bardziej niż gdzie indziej. I to właśnie harcerstwo odgrywało wśród młodzieży rolę tak integrującą jak dziś internet. Wyrywałem się z tych swoich Bieszczad i jechałem np. na obóz do Świnoujścia, zachwycony tym, że jadę nad morze, a potem, wracając w swoje Bieszczady, myślałem, że tu, u mnie nie jest wcale tak źle.

A jak wyglądał ten zaczarowany ogród z dzieciństwa?

Właściwie cała Solina nim była. Szło się np. na przystań statków spacerowych. Na każdym pływał „wujek", bo tam wszyscy byli wujkami albo ciotkami. Jak się miało ochotę, to się mówiło: „Wujek, mogę z tobą popływać?". I się pływało. Kiedyś miałem straszną awanturę w domu, bo tak się zatraciłem, że z wujkiem pływałem niemal pół dnia. Można było też liczyć na darmowe lody od „cioci". Magicznym miejscem była trybuna, wyciągana tylko raz w roku na pochód pierwszomajowy. A potem przez cały rok stała za blokiem i tam bawiliśmy się w czterech pancernych i psa.

Do I klasy podstawówki chodziłem do małej szkółki w Zabrodziu, gdzie równocześnie lekcje miały dwie klasy (razem osiem osób), bo była jedna nauczycielka, pani Bańczakowa. Lekcje odbywały się w jej prywatnym domu. Jak się schodziło na dół na Zabrodzie, to przy drodze stał wielki orzech. Krótko mówiąc, ważne momenty życia spędzało się wtedy na orzechu pani Bańczakowej albo na trybunie, albo na Solińskim Lecie, gdzie dla turystów występowały zespoły folklorystyczne, było kino objazdowe, a nawet polowy amfiteatr.

Przeprowadzka do Sanoka robiła wrażenie?

Byłem oszołomiony, bo 40-tysięczny Sanok w porównaniu z Soliną, gdzie było kilkuset mieszkańców, wydawał się mi metropolią. Był tam basen i tor jazdy szybkiej TorSan. Pamiętam, jak w szkolnym kabareciku wymyśliłem, że na cześć mojej ukochanej piosenkarki powinien zmienić nazwę na SanTor.

W tym liceum zacząłem się bawić w radiowęzeł szkolny i ta miłość do radia przetrwała do dziś. Jak jeździłem do Warszawy na studia przez pierwsze lata, to jeszcze z Zagórza do Jasła jeździł parowóz. Przypuszczam, że mniej więcej miałem taką samą podróż jak Franciszek Józef, gdy jeździł w tamte rejony. Może tylko moje wagony wyglądały trochę inaczej niż Franciszka Józefa. I pewnie w pociągu cesarskim był mniejszy tłok. Wątpię, żeby Najjaśniejszy Pan spędził kiedyś 11 godzin podróży, stojąc w korytarzu. A mnie się zdarzało.

—rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Materiał partnera
Nowa trakcja turystyczna Pomorza Zachodniego