Rzeczpospolita: Jakie są pani teatralne korzenie, jakie spektakle panią formowały?
Karolina Rozwód: Wszystko zaczęło się od bajek w lubelskim Teatrze im. Andersena, potem przyszedł czas na Teatr im. Osterwy i Lubelskie Wiosny Teatralne, na których pokazywano najlepsze przedstawienia z Polski. Trudno zapomnieć „Kubusia Fatalistę i jego pana" ze Zbigniewem Zapasiewiczem oraz występy Krystyny Jandy i Janusza Gajosa. Pamiętam też „Cząber z Gombra" Adama Hanuszkiewicza, z którego wtedy nic nie zrozumiałam, ale mama wysłała mnie na słynnego Hanuszkiewicza, który wystawiał jeszcze słynniejszego Gombrowicza i bardzo chciałam ten spektakl zobaczyć. Miałam też to szczęście, że przyjaźniłam się w szkole podstawowej z synem lubelskiego krytyka teatralnego Franciszka Piątkowskiego. Zabrał nas na „Współczucie" Teatru Provisorium, którego też kompletnie nie zrozumiałam, ale inicjacja się dokonywała. Jeździliśmy też do Gardzienic, gdzie obejrzałem „Żywot Protopopa Awwakuma" i „Carminę Buranę". Dzięki panu Piątkowskiemu odkryłam też Teatr Ósmego Dnia i pierwsze spektakle Teatru Wierszalin. A potem zapisałam się na warsztaty dziennikarskie i gdy zapytano mnie, czym się interesuję, a ja odpowiedziałam, że teatrem – zaprowadzono mnie do Janusza Opryńskiego, który szukał wolontariuszy.
Który to był rok?
1996. Tak zaczęło się moich dziewięć lat w biurze Konfrontacji Teatralnych, gdzie pracowałam przy organizacji festiwalu od samego początku. Festiwali było wtedy w Polsce mało, nasz był kameralny, więc mieliśmy okazję do spotkań i rozmów z Teatrem Ósmego Dnia, Pawłem Szkotakiem, Małgorzatą Dziewulską, Leszkiem Kolankiewiczem i Januszem Majcherkiem. To był fantastyczny czas, kiedy Janusz Opryński wyreżyserował „Ferdydurke", „Sceny z życia Mittel Europy" i „Do piachu". Zaowocowało to wyjazdami Provisorium i Kompanii Teatr, przy których też pracowałam. Janusz stał się moim pierwszym mistrzem. Kiedy się poznaliśmy, miałam 17 lat. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu w biurze i na wyjazdach. Snuł opowieści o teatrze, podrzucał lektury. Gdy przychodziło na spektakle dużo więcej ludzi, niż było miejsc, powtarzał: „Pamiętajcie, że najważniejszy jest widz. Widz ma się czuć zaopiekowany. A jak jest trudna sytuacja – tak trzeba z niej wybrnąć, żeby widz zrozumiał". Organizowaliśmy Konfrontancje, mając jeden faks, bez internetu i zdarzało się, że montaże robiliśmy bez specjalistycznych systemów, metodą „patyka i sznurka". Jeśli trzeba było – każdy angażował się we wszystkie działania, np. zbieranie kilku worków liści, które były potrzebne do jednego ze spektakli, i korona z głowy nikomu nie spadała. Podobnie staram się pracować w Teatrze Starym.
Jak niewielu polskich menedżerów ma pani za sobą zagraniczne studia zarządzania instytucjami kultury.