W styczniu bądź lutym chcę lecieć do Kaliforni. Santana zadeklarował, że mogę wziąć od niego część rzeczy. Mam nadzieję, że da mi instrumenty, jakieś gadżety, ubrania, plakaty, a nawet posąg z wosku, czy materiały reklamowe. Chciałbym też dostać filmy, bo to ma być muzeum multimedialne.
Przyznam, że to niezwykłe, że Santana podaruje swoje rzeczy ośrodkowi wypoczynkowemu w Polsce, pod Słupskiem, a nie np. znanemu muzeum w USA.
O ile podaruje, bo oczywiście nic nie jest pewne. Ale faktem jest, że mamy bliski kontakt i bliskie relacje. Zadziałała magia miejsca, las, staw i pewnie moja determinacja, by go ściągnąć. Artyści to niezwykle wrażliwi ludzie, koncertowanie w Dolinie Charlotty robi na nich wrażenie. Podczas pierwszego pobytu zaintrygowany miejscem Santana postanowił przejść się po afmiteatrze. Jeszcze przed swoim występem. Wyszliśmy więc z hotelu i idziemy do amfiteatru, gdzie gra już support. Ludzie słuchają, tłoczno jest też wokół barów, gdzie piją piwo, jedzą grilla. No i niech pan sobie wyobrazi, że tam się kieruje. I nagle zza baru, gdzie akurat stały ustawione puste beczki po piwie, z takiego rogu wychodzi Santana. Cały na biało. Trzeba było widzieć reakcje ludzi. Jakby zobaczyli papieża.
Bob Dylan też u pana był. Ostatnio głośno było o nim w związku z przyznaną nagrodą Nobla i jego długim milczeniem. Jak go pan zapamiętał?
W 2015 roku gościłem Roberta Planta, pojechałem, standardowo na lotnisko, przestraszony, bo Plant bywa chimeryczny i ma fochy. No i jak zwykle obawiałem się przejazdu z Gdańska do Słupska, że potrwa 3 godziny. Powitałem go słowami: czekałem na ciebie tyle lat. A on na to: czekałeś aż stanieję. Jak się okazało był też dowcipny. Dojechaliśmy do mnie, namówiłem go na kolację, podczas której opowiedział mi historię, jak to Dylan z Markiem Knopflerem nagrywali płytę w Nowym Jorku. Nagrali i owszem, ale przez cały ten miesiąc nagrywania Dylan nie odezwał się do Knopflera ani słowem. Taki jest właśnie Dylan.
Czyli jego zachowanie po informacji o przyznaniu Nagrody Nobla nie zdziwiło pana?