Rz: Prowadzona przez pana fundacja ma się coraz lepiej, w lutym wystawialiście wszystkie wasze spektakle, w tym najnowszy „Wywiad", w którym wyjątkowo pan nie gra, a spełnia się w roli producenta.
Kamil Maćkowiak: Czas, w którym Fundacja Kamila Maćkowiaka nie była w zbyt dobrej formie, na szczęście mamy już za sobą i jestem przekonany, że z każdym dniem będzie coraz lepiej. A proszę mi wierzyć, mimo że czasami było bardzo trudno, to wiedziałem, że warto o nią walczyć za wszelką cenę. Choć rozpadł mi się cały pierwotny skład, to udało mi zbudować od nowa zespół wspaniałych, zaangażowanych ludzi. I rzeczywiście w lutym graliśmy prawie wszystkie nasze spektakle, z wyjątkiem monodramu „Diva Show", który wróci w marcu. Na deskach gościnnego Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych, w którym wystawiamy nasze sztuki, zobaczyć można również „Wywiad", najnowszy spektakl fundacji. Reżyseruje go Waldemar Zawodziński, z którym wcześniej stworzyliśmy „Niżyńskiego".
Jeśli już o „Niżyńskim" mowa, to wszystkie afisze w mieście wieszczą, że żegna się pan z tą sztuką. Dlaczego?
Tak, w Łodzi zagramy jeszcze dziesięć spektakli do końca czerwca, w wyjątkowej sytuacji może się zdarzyć, że będziemy grać do końca tego roku. Żegnamy się ze spektaklem w momencie, gdy jest on jeszcze w dobrej formie, co potwierdzają chociażby bardzo dobre recenzje po przedstawieniach wystawianych w Warszawie. Ale tu doszedłem do momentu permanentnego konfliktu między producentem a aktorem, a ponieważ obie role pełnię jednocześnie, więc konflikt odbywa się w jednej osobie. I w przypadku „Niżyńskiego" zwyciężył artysta – nie będę eksploatował spektaklu, który będzie poniżej poziomu, na który nie mogę sobie pozwolić. Ten spektakl stał się już... nie chciałbym użyć słowa legenda, ale ma tyle nagród, tylu widzów w różnych miejscach w Polsce i na świecie go obejrzało, tyle teatrów gościło. Zagrałem go już ponad 200 razy i nie chciałbym, by stał się swojego rodzaju karykaturą. Ten monodram przez te wszystkie lata bardzo się zmienił. Na początku jako dwudziestopięciolatek, grając go jeszcze w Teatrze im. Jaracza, dotykałem w „Niżyńskim" bardziej neurotycznych stanów, na pierwszym planie była wrażliwość tego człowieka, a teraz bardzo biologicznie, totalnie gram chorobę psychiczną. Zmienił się punkt ciężkości, są nowe projekcje multimedialne, nowa oprawa plastyczna.
Ciągnie pana w takie nieco mroczne klimaty? „Niżyński" – choroba psychiczna, „Diva Show" – zaburzenie osobowości borderline, „Amok" – uzależnienie od narkotyków i alkoholu, „Wraki" – żałoba po żonie. Tylko „Ławeczka na Piotrkowskiej" jest tak naprawdę komediowym spektaklem?