Rzeczpospolita: W jakich okolicznościach usłyszała pani historię taty, który jako dziecko z Hajnówki trafił w lutym 1940 roku wraz z rodziną na zesłanie?
Dagmara Dworak: Nie było jakichś szczególnych okoliczności. Ta historia towarzyszyła mi od zawsze, od najmłodszych lat. Wzrastałam ze świadomością, że moja rodzina w latach 1940–1946 przebywała na zesłaniu, że została wywieziona przez Sowietów w lutym 1940 r. – tak jak wielu innych Polaków z wschodnich ziem polskich – w głąb Rosji na Syberię. Rodzina była sześcioosobowa: mój dziadek Leonard, babcia Sylwestra i czwórka małych dzieci, moje ciotki: Jadwiga, Róża i Danuta oraz najmłodszy z rodzeństwa Bogusław, mój tata. W momencie zesłania tata miał trzy i pół roku.
Czy ta historia była łatwa do zrozumienia dla kogoś, kto urodził się w innych warunkach?
Przez lata nie znałam wielu ważnych szczegółów z przebiegu zesłania mojej rodziny. Kiedy byłam dzieckiem i nastolatką, nikt nie zadbał o to, żebym te szczegóły poznawała, ani ja, ani moja siostra. Klimat polityczny temu nie sprzyjał. Ten temat był tabu, niebezpieczny. Publicznie o polskich zesłańcach z czasów II wojny światowej i tych wywożonych na Syberię tuż po niej właściwie się nie mówiło. Pamiętam, jak nauczycielka historii, zagadnięta przeze mnie na temat, oburzyła się. Stwierdziła, że Rosjanom powinniśmy być wdzięczni za to, że we wrześniu 1939 r. doszli do Bugu i „objęli ochroną polskich obywateli". A jeśli ktoś został wywieziony na Syberię, to zapewne sobie na to zasłużył – mówiła – i powinien być wdzięczny, bo mógł spokojnie, na tyłach działań wojennych przetrwać okupację niemiecką daleko od wojennej zawieruchy.
Trudno uwierzyć...