Lipiec 2013 roku. Agnieszka Radwańska dociera do półfinału turnieju w Londynie. W ćwierćfinale turnieju mężczyzn Jerzy Janowicz gra z Łukaszem Kubotem. Lepszy okazał się Janowicz. W walce o finał łodzianin przegrał w czterech setach z Andym Murrayem. Mówiło się o „polskim Wimbledonie". Zagraniczni dziennikarze pytali w biurze prasowym polskich kolegów, skąd wziął się fenomen polskiego tenisa. Co bardziej dociekliwi próbowali zgłębić sekret umiejętności gry Polaków na trawie.
Polska specjalność
Nie tak łatwo było to wyjaśnić. Na konferencji prasowej zorganizowanej po turnieju przez Polski Związek Tenisowy bohaterowie Wimbledonu 2013 również mieli kłopoty z wytłumaczeniem sekretu. Łukasz Kubot mówił, że trenował na parkiecie i nauczył się dzięki temu agresywnej gry, zwłaszcza returnem. Agnieszka Radwańska wspominała zajęcia na sztucznej trawie z piaskiem, na której piłka odbija się tak samo nisko jak na prawdziwych kortach trawiastych. – Trenowanie w gorszych warunkach sprawia, że potem lepiej się gra w lepszych – dodała. Jerzy Janowicz, jak to on, ponarzekał, że nie ma w kraju kortów trawiastych, a taka nawierzchnia idealnie mu pasuje przy jego silnym serwisie i forhendzie.
Wojciech Fibak, pytany o swoją grę na trawie, mówi z wyczuwalnym żalem. –To była dla mnie idealna nawierzchnia. Miałem przecież świetny forhend i wolej. Nigdy nie byłem jednak przygotowany do gry na Wimbledonie, bo nie miałem gdzie trenować. W 1976 roku, dobrym dla mnie, przegrałem w drugiej rundzie z Niemcem Uli Pinnerem, którego zawsze wcześniej ogrywałem. Trzy lata później uległem Amerykaninowi Bruce'owi Mansonowi. Miałem do siebie o to straszny żal. To był problem – przygotować się do turnieju w Wimbledonie. Pamiętam, że i mój starszy kolega Wiesław Gąsiorek zawsze kończył ten turniej na pierwszej rundzie, a w innych Wielkich Szlemach szło mu zdecydowanie lepiej. Co więcej, sam widziałem, jak wielki Bjoern Borg męczył się w pierwszych rundach, bo nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do tej nawierzchni – opowiada „Rzeczpospolitej" Fibak.
Były nasz tenisowy as próbował różnych sposobów, by poznać grę na trawie. Często było tak, że w parku Golęcińskim przy stadionie Olimpii rozkładał siatkę na trawniku i grał z najlepszymi juniorami. Ale, jak mówi, to nie było to samo co później w Londynie.
W czasach Fibaka rzeczywiście nie było w kraju kortów trawiastych. Jeden powstał w latach 70. w ogrodach Ambasady Wielkiej Brytanii w Warszawie, ale można się tam było dostać jedynie za specjalnym zaproszeniem. Mówiło się wtedy, że to jedyny kort trawiasty za żelazną kurtyną.