Koszykówka to sport wyjątkowy i nie chodzi tylko o to, że – jak mało która dyscyplina – porusza wyobraźnię kibiców na całym świecie. Tutaj łatwo jest też ulec pokusie pójścia na skróty, by osiągnąć sukces. Na czym to polega? Każdego roku mury amerykańskich uczelni opuszczają setki (co najmniej) zdolnych koszykarzy. Do najlepszej na świecie ligi NBA dzięki wyborom w drafcie może się dostać maksymalnie 60, z czego tylko 30 ma gwarancję podpisania kontraktu.
Reszta musi szukać szczęścia gdzie indziej, albo poza sportem, albo w innych ligach, jak świat długi i szeroki. Tacy zawodnicy czekają tylko na telefon od agenta i w każdej chwili są gotowi zjawić się w Europie, a przy tym wcale nie muszą kosztować drogo. Wystarczy tylko zażyczyć sobie koszykarza na konkretną pozycję i taki zawodnik będzie, jak w katalogu. Nie zawsze stanie się gwiazdą, ale na pewno nie trzeba się trudzić szukaniem, przekonywaniem i szkoleniem młodego gracza.
To zjawisko występuje nawet na poziomie międzynarodowym, gdzie wiele reprezentacji wspomaga się naturalizowanymi koszykarzami: Polacy mają w składzie AJ Slaughtera, a nawet mistrzowie Europy Słoweńcy dali paszport Anthony'emu Randolphowi.
Dla pełnego obrazu można dodać, że podobna wysoka nadprodukcja graczy występuje na Bałkanach i po nich także można sięgnąć w każdej chwili, a że w polskiej koszykówce w ostatnich latach zdecydowanie brakuje klasowych zawodników, to koło się zamyka.
Kiedyś obecność Amerykanina w składzie była, mówiąc żartobliwie, warunkiem niezbędnym do odniesienia sukcesu (przypomnijmy sobie Keitha Williamsa). Dzisiaj także znacząco ułatwia budowanie składu, zwłaszcza na tak newralgicznych pozycjach, jak rozgrywający czy wysoki zawodnik podkoszowy. Asseco Gdynia w czasach największej świetności także wspomagało się zaciągiem zagranicznym, ale dzisiaj idzie drogą trudniejszą i robi to konsekwentnie.