Rz: Na początku roku, kiedy Warmii groził upadek, napisaliśmy, że klub przypomina dziurawą łódź, która jeszcze płynie, ale tylko dlatego, że załoga wylewa wodę z pokładu. Po podpisaniu umowy z Energą jest już mniej dziur do łatania?
Marcin Malewski: W końcu pojawił się spokój, a w szatni więcej uśmiechu. Mamy październik i w tym sezonie pieniądze na razie wypłacane są na czas, chociaż pozostają zaległości z poprzedniego. Mamy jednak zapewnienie od klubu, że wkrótce i te zostaną uregulowane. Mamy nadzieję, że teraz będziemy mogli skupić się już tylko na grze. Cieszymy się z umowy sponsorskiej, ale od strony sportowej jest ciężko, bo przed sezonem odeszło od nas siedmiu zawodników.
W Warmii spędził pan prawie całe sportowe życie. Ostatni rok był najcięższy?
Źle zaczęło robić się już pięć lat temu, kiedy z hukiem spadliśmy z Superligi i w konsekwencji przez pierwsze trzy lata gry w pierwszej lidze spłacane były stare długi. Dlatego kiedy w sezonie 2015/2016 graliśmy w barażach o Superligę, tak naprawdę nie byliśmy gotowi finansowo na awans. Pojawiły się nawet problemy, żeby w miarę normalnie funkcjonować w pierwszej lidze, bo wycofało się kilku sponsorów. Najgorszy był więc dla mnie chyba właśnie ten moment, gdy spadaliśmy z ekstraklasy, bo wtedy też przestałem zawodowo uprawiać sport. Miałem 30 lat i musiałem pójść do normalnej pracy, żeby utrzymać rodzinę. Nie miałem wyjścia, bo klub był wielką niewiadomą, zaległości sięgały trzech–czterech miesięcy. Do dziś łączę pracę ze sportem.
Czym się pan zajmuje?