W południowych dzielnicach Jaworzna czuć nadal, zwłaszcza wieczorami, jadowity, nasycony chemikaliami oddech „Azotki". Ale tylko nieliczni mieszkańcy prawie stutysięcznego miasta nad Przemszą zasypiają i budzą się ze świadomością, że w odległości zaledwie 2 km od centrum, w dzielnicy Bory, spoczywają – zgromadzone w dawnych wyrobiskach piasku – dziesiątki tysięcy ton odpadów po produkcji najgroźniejszych trucizn, jakie kiedykolwiek udało się wynaleźć chemikom.
– Tam rośnie dziś zwykły las, do którego ludzie chodzą czasem nawet na spacery. Dramat rozgrywa się 2–3 metry pod ziemią, gdzie toksyny przenikają do wód podziemnych – wyjaśnia Marcin Tosza, główny specjalista w Wydziale Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska w UM w Jaworznie. – Ale oprócz naszego samorządu interesują się tym głównie instytucje i placówki badawcze ochrony środowiska w krajach położonych nad Bałtykiem. U nas, mamy wrażenie, sprawę chce się zamieść pod dywan. Od lat alarmujemy kolejnych ministrów środowiska oraz liczne instytucje i urzędy, zajmujące się problemem odpadów. Bez skutku.
Toksyczny spadek
Pozostałości pestycydów wytwarzanych niegdyś w państwowych zakładach chemicznych Organika-Azot – co najmniej 75 tys. t, głównie w niezabezpieczonym składowisku Rudna Góra – oraz inne szkodliwe dla ludzi i środowiska odpady zalegające w dolinie potoku Wąwolnica, łącznie ok. 200 tys. t, to najgroźniejsza bomba ekologiczna w Polsce. Smugi trucizn w wodach podziemnych, przemieszczając się doliną Wąwolnicy, zagrażają Przemszy i jednemu z największych w regionie zbiorników wody pitnej w Dziećkowicach. W przypadku zaś powodzi mogą spowodować wielkie szkody w Wiśle, Bałtyku i całym ekosystemie północnej Europy. Od ćwierć wieku Jaworzno oznaczane jest na mapach Helcom (Komisji Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku w Helsinkach) jako hot-spot – jedno z najbardziej niebezpiecznych dla wód bałtyckich miejsc w Europie. I zapewne nieprędko z nich zniknie, bo jak dotychczas nie podjęto prac nad likwidacją zagrożenia.
Władze Jaworzna za 2 mln zł dotacji z NFOŚiGW zleciły kompleksowe badania zanieczyszczonego terenu oraz opracowanie planów remediacji składowisk, czyli inwestycji chroniących wody gruntowe przed przenikaniem do nich trucizn. Od kilku lat w dolinie Wąwolnicy w ramach finansowanych przez UE międzynarodowych projektów badawczych FOKS i AMIIGA trwają testy nowych technologii, które mają pomóc w neutralizacji niebezpiecznych związków chemicznych. Jesienią ub.r. kończono np. instalację eksperymentalnej bariery bioreaktywnej, systemu studni wypełnionych sorbentami, w tym szczepami specjalnie wyhodowanych przez naukowców z Uniwersytetu Śląskiego bakterii. Ale na projektowaną remediację składowisk i zanieczyszczonych gruntów potrzeba prawie 200 mln zł, a na ich rekultywację, czyli przywrócenie stanu poprzedniego – nawet 1 mld zł. Takich pieniędzy nie ma ani miasto, ani spadkobierca dawnego państwowego potentata, niewielka spółka pracownicza Organika-Azot SA, wytwarzająca „łagodne" pestycydy, a ponadto handlująca zbożem i rzepakiem.
Specustawa na pestycydy
Zakłady chemiczne Azot zbudowane podczas I wojny światowej z inicjatywy m.in. Ignacego Mościckiego i przez niego początkowo kierowane były pierwszym w Polsce producentem środków ochrony roślin. W PRL stały się dostawcą pestycydów dla całego RWPG. Wytwarzano tu ogromne ilości m.in. obecnie zakazanych DDT, głównie w postaci słynnego Azotoksu oraz HCH (Lindan), a także innych toksycznych substancji – rakotwórczych, powodujących mutacje genetyczne oraz schorzenia układu nerwowego i hormonalnego. W odpadach stwierdzono ponadto obecność ołowiu i arsenu, cyjanków i węglowodorów aromatycznych. A nawet, w śladowych na szczęście ilościach, śmiertelnie niebezpiecznego TCDD, który prawdopodobnie został przed laty wykorzystany do próby otrucia prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki.