Powiadają w Krakowie: ot, zaszył się gdzieś na zadupiu. Ale czasem więcej stąd widać niż z metropolii, zwłaszcza jeśli chodzi o zwiastuny nadciągającego nieszczęścia. Przede wszystkim wycinanie lasu. Miejscowi ludzie po pańszczyźnianych pradziadach odziedziczyli przekonanie, że ukraść sąsiadowi to paskudztwo, za które nie tylko pójść do piekła można, ale i w mordę sprawiedliwie oberwać; jednak przywłaszczyć sobie coś „na pańskim" to nie grzech. Więc ten i ów rusza do „pańskiego", czyli dziś państwowego lasu po drewno, a w stodole ma tartaczną piłę, aby pień bez wybitej pieczęci szybko przerobić na dające się sprzedać dechy.

Inny złowieszczy znak to obniżanie się poziomu wody gruntowej; nowe studnie z roku na rok trzeba kopać głębiej, a wsie tutejsze pięknie się rozbudowują. Gospodarstwom wyżej położonym wody brakowało latem już od dawna, mnie zabrakło po raz pierwszy kilka lat temu. Kiedy znowu zabrakło, pomyślałem, że parę dni trzeba będzie oszczędzać, potem powróci. Nie powróciła. Ludzie zaczynają patrzeć na siebie wilkiem, bo ten trochę wody jeszcze ma, a u tamtego od miesięcy krowy ryczą z pragnienia.

Dzieje się coś złowrogiego, a my zachowujemy się jak kibice podśpiewujący „Polacy, nic się nie stało!". Nie szanujemy lasów, które są rezerwuarem wilgoci. Jeżdżę czasem po Polsce, widzę wiele zrębów, ale mało nasadzeń. A mniej lasów i mniej wody na mieszkańca mają w Europie tylko Węgry. Wody płynącej rzekami też nie szanujemy: albo regulujemy je bez głowy, obudowując betonem, albo pozostawiamy samym sobie. Studnie kopie i wierci kto chce, a najczęściej czynią to fabryki. Tymczasem każdy przemysłowy pobór wody (gdzie się ją zresztą najbardziej marnuje) to dalsze obniżanie poziomu w gruncie i wysychanie drzew. I tak dalej, i tak dalej...

Krakowscy urzędnicy miejscy powiadają, że zbiornik w Dobczycach wciąż wystarczy, a zapasy umożliwią przeżycie do wiosny. Urzędowy optymizm? A jak kolejny raz zima będzie mroźna, lecz bezśnieżna? Klęska dziś przeżywana na wsi jutro może się stać udziałem miasta. Hydrologowie już w latach 60. alarmowali, że Polska powoli stepowieje. Od lat kolejne rządy mają ważniejsze sprawy na głowie. Więc może krakowiacy posłuchają górali, którzy borykają się z groźbą już od wielu lat.

A może Matka Ziemia ma już dosyć ludzi pasożytujących na niej jak robactwo?