Zyskały na tym i Warszawa, i Łódź, upośledzone pod tym względem w porównaniu z bardziej liberalną austriacką Galicją. I tak, w roku 1908 powstał Łódzki Klub Sportowy.
Co do daty powstania Widzewa, znajdującej się w herbie klubu – 1910 – już taki pewny bym nie był. Nie zmienia to jednak faktu, że miasto ma piękną sportową, ponadstuletnią historię. ŁKS i Widzew pisały ją po równo, a ich tytuły mistrzowskie czy, w przypadku Widzewa, piękna karta europejskich pucharów, porównywalna jedynie z dokonaniami Górnika i Legii, to też kawał historii miasta.
Stosunki Warszawy z Łodzią są specyficzne, co przez dziesięciolecia widać było zwłaszcza na trybunach stadionów w obydwu miastach. Ale mam wrażenie, że od kiedy Widzew nie gra w ekstraklasie, Legia straciła godnego siebie przeciwnika czy – nazywając rzeczy po imieniu – wroga. Bo choć wzajemna nienawiść rozpalała, obydwie strony nie mogły bez siebie żyć.
Dla kibiców Widzewa jednym z najszczęśliwszych dni w historii był 18 czerwca 1997 roku. W przedostatniej kolejce rozgrywek w walce o tytuł liczyły się tylko Legia i Widzew. Przy Łazienkowskiej legioniści prowadzili 2:0 do 86. minuty i przegrali 2:3. Pamiętam, że kiedy na trybunie prasowej znany dziennikarz wyskoczył w radości w górę (Widzew miał w stolicy wielu kibiców, także wśród dziennikarzy), pozostali zabili go wzrokiem i obelżywymi słowami, cisnącymi się na usta w obliczu katastrofy.
To są chwile, na jakie kibic czeka całe życie. Ale przecież tylu łodzian grało w klubach warszawskich, a warszawiaków w łódzkich (legendarny prezes Widzewa Ludwik Sobolewski był warszawiakiem z Marymontu), że więcej obydwa miasta łączyło, niż dzieliło. Ale rywalizacja Legii z Widzewem, Kazimierza Deyny ze Zbigniewem Bońkiem, opinie Dariusza Dziekanowskiego na temat czystości powietrza w obydwu miastach i sto innych spraw wpływało na futbolowy koloryt.