Wołają na niego Figo, choć on sam nie pamięta, skąd wziął się ten pseudonim. Kiedyś na podwórku ktoś porównał go do portugalskiego gwiazdora i tak już zostało. Nie protestował, bo uwielbiał patrzeć na grę Realu Madryt, ale idola miał w dzieciństwie innego: w pokoju wisiały plakaty Zinedine'a Zidane'a.
Z charakteru geniusza z Marsylii w ogóle nie przypomina. Cichy, spokojny, skromny – mówią o nim koledzy. Nigdy nie lubił być w centrum uwagi. Ale – jak żartuje Robert Lewandowski – „sypnąć monologiem potrafi". Z nieśmiałością walczy od małego. W Chorzowie miał podobno zapisane w umowie, że raz na pół roku musi udzielić wywiadu klubowym mediom. Wie, że to ważna część obowiązków profesjonalnego piłkarza, ale woli błyszczeć na boisku niż przed kamerami.
Wiosną czynił to regularnie. Strzelał (trzy bramki), asystował (dziesięć decydujących podań), stał się reżyserem gry Zagłębia. Wprowadził beniaminka na podium ekstraklasy, pomógł awansować do europejskich pucharów. Po nieudanym epizodzie w Lokeren wyraźnie odżył.
Czerwona kartka w trzy minuty
W Belgii wiązano z nim duże nadzieje, przyjeżdżał jako następca jednej z gwiazd ligi, odchodzącego do Club Brugge Hansa Vanakena. Na początku dostawał szansę, pojawiał się w podstawowym składzie, ale z czasem coraz częściej siedział na ławce i trybunach. Przez pół roku rozegrał tylko dziewięć meczów, w jednym z nich wytrzymał na boisku zaledwie trzy minuty. Nie z powodu kontuzji, ale dwóch żółtych kartek. Trudno o gorsze wejście do nowego klubu.
– Po tym stracił zaufanie w oczach sztabu szkoleniowego i ciężko było mu się przebić – opowiadał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym" Włodzimierz Lubański, były napastnik, a potem trener Lokeren.