Człowiek, który zatrzymał Garrinchę

Dziś ktoś taki jak Garrincha nie miałby miejsca w drużynie, bo trener uznałby go za nieodpowiedzialnego – mówi w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem Zygmunt Anczok, mistrz olimpijski, piłkarz Polonii Bytom i Górnika Zabrze.

Publikacja: 13.09.2016 23:00

Rz: 10 września przypada już 44 rocznica zdobycia przez polskich piłkarzy złotego medalu olimpijskiego. Czy kiedy zbliża się ta data szybciej bije pańskie serce?

Zygmunt Anczok: Prawdę mówiąc - żyję w innym rytmie. Wiosną skończyłem 70 lat, jestem w dobrej formie, ale bardziej myślę o sześciorgu wnucząt, niż o tak odległej przeszłości. Może to dziwnie zabrzmi, ale przypomina mi o tym jeden z wnuczków, grający w szkółce w moim rodzinnym Lublińcu. Puszcza czasami film z naszych meczów podczas igrzysk w Monachium i pyta dlaczego dziadek rzadko dublował skrzydłowego.

To skandal czego to dziś uczą dzieci na treningach. Pan akurat dublował.

Dopóki grałem w systemie WM, w którym było trzech obrońców, to boczny rzadko przekraczał linię środkową. Kiedy świat przeszedł na brazylijski system 4-2-4, robiłem to chętnie i w Polonii Bytom, i w Górniku Zabrze, i w reprezentacji Polski. Tyle że po mojej stronie na skrzydle grał Robert Gadocha, który sam siał w szeregach przeciwnika wystarczająco dużo popłochu.

Kiedy pan myśli o igrzyskach w Monachium, co jako pierwsze przychodzi panu do głowy?

Mecz ze Związkiem Radzieckim i atmosfera wokół niego. Wiadomo jakie emocje wzbudzały zawsze mecze Polaków z Rosjanami. Polscy sportowcy mieli poczucie, że walczą w imieniu kibiców, bo tylko na boisku, ringu czy na bieżni mogliśmy wygrać. Na igrzyskach sprawa była o tyle trudniejsza, że pierwszy raz zetknęliśmy się ze zjawiskiem terroryzmu. W ataku palestyńskich terrorystów na wioskę olimpijską zginęli sportowcy z Izraela i powstała realna groźba przerwania igrzysk. Jechaliśmy na mecz, nie wiedząc czy się odbędzie. To było dla wszystkich coś nowego. W dodatku, żeby awansować musieliśmy wygrać, a Rosjanom wystarczał remis. W pierwszej połowie to oni mieli przewagę, strzelili bramkę, więc nasze szanse zmalały.

Ale reprezentacja Kazimierza Górskiego nie znała takiego pojęcia jak: nie mamy szans.

Taka była filozofia trenera. Dopóki piłka w grze i tak dalej. My też wiedzieliśmy, że umiemy grać. W dodatku Rosjanie chyba za bardzo uwierzyli, że już zwyciężyli.

No i pomógł wam Andrzej Jarosik, odmawiając trenerowi wyjścia na boisko. Przypomnijmy, że kiedy 20 minut przed końcem trener chciał wzmocnić atak i kazał Jarosikowi zdjąć dres, ten powiedział, że teraz to on nie gra. Wszedł Zygfryd Szołtysik i odmienił mecz.

My na boisku o tym incydencie nawet nie wiedzieliśmy. Trudno mi powiedzieć, co kierowało Jarosikiem. Ambicja, świadomość, że mecz jest przegrany, więc nie warto brać udziału w porażce? Zwykły wybryk? Nie wiem. Nie spotkałem się z taką postawą piłkarza w całej swojej karierze. Jeśli dodamy do tego fakt, że to wszystko działo się podczas igrzysk olimpijskich, dziwię się tym bardziej. Jakkolwiek by było, Zyga wszedł za obrońcę Zbyszka Guta i nasza siła znacznie wzrosła. Włodek Lubański został sfaulowany, a Kazik Deyna wykorzystał jedenastkę. Drugą bramkę strzelił sam Szołtysik i zwyciężyliśmy 2:1. To była jedna z najszczęśliwszych chwil w mojej karierze.

A nie dekoracja złotym medalem?

Najpierw były obawy, czy to nie jest nasz ostatni mecz w turnieju. Ciągle dyskutowano czy przerwać igrzyska i gdyby tak się stało, zamiast medali mielibyśmy pamiątkowe znaczki. Różnica między igrzyskami w Monachium a współczesnymi wielkimi imprezami sportowymi jest taka, że w roku 1972 na pierwszym planie był sport, a teraz jest bezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że zwycięstwo nad ZSRR daje nam medal, ale kiedy w następnym meczu planowo wygraliśmy z Marokiem, mieliśmy świadomość, że jesteśmy co najmniej wicemistrzami olimpijskimi.

Wyjątkowo dekoncentrująca sytuacja. Dla polskich piłkarzy wcześniej i później już dojście do półfinału rozmaitych rozgrywek traktowane było przez nich i kibiców jako sukces.

W naszym przypadku tak nie było, ale faktem jest, że do finału z Węgrami podchodziliśmy na całkowitym luzie i bez jakiegokolwiek stresu. Nikt nie myślał co możemy zyskać wygrywając. Nagrody, premie, stypendia? Nie mieliśmy takiej wyobraźni. Cieszyliśmy się, że po dziesięcioleciach oczekiwań reprezentacja Polski jest w finale olimpijskim. Węgrzy bronili tytułu, wiedzieliśmy, że nie pokonaliśmy ich od roku 1939. Gra była bardzo wyrównana, jednak tuż przed przerwą straciliśmy przypadkową bramkę.

Legendy krążą na temat tego, co się wtedy działo w polskiej szatni.

Nie ma żadnych tajemnic. Bramka naprawdę była dość pechowa i przypadkowa. Nikt do nikogo nie miał pretensji. Kiedy zeszliśmy na przerwę nie myśleliśmy o stracie, tylko o tym, żeby zdjąć koszulki i wyżąć z nich wodę. Graliśmy w ulewie, koszulek na zmianę nie mieliśmy. Dopiero kiedy włożyliśmy je ponownie i napiliśmy się gorącej herbaty, trener Górski powiedział, że jeszcze 45 minut przed nami. Kiedy zaraz po przerwie Kaziu Deyna wyrównał, Węgrzy się przestraszyli, a my nabraliśmy wiatru w żagle, bo lepiej jest gonić niż uciekać. No i Kaziu wbił im drugą.

Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na dekorację i hymn?

Ponieważ zaraz po ostatnim gwizdku do roboty wziął się grawer. Na krawędzi każdego medalu musiał wyryć nazwisko zawodnika i dyscyplinę. O ile mi wiadomo, jedyny raz w historii igrzysk zwycięzcy otrzymali imienne medale. Kiedy patrzę na dzisiejsze medale olimpijskie - duże, wyszukane, czasami z jakimś fantazyjnym otworem, swój oglądam z sentymentem. Nie tylko dlatego, że sam go zdobyłem, ale że ma w sobie klasyczną, romantyczną elegancję. Przez te lata pokazywałem go już w tylu szkołach i klubach, przeszedł przez tyle tysięcy rąk, że dwukrotnie oddawałem go do renowacji. Przeprowadzał ją w Warszawie też olimpijczyk, ale jubiler z zawodu Władysław Zieliński. Na igrzyskach w Rzymie zdobył brązowy medal w kajakarstwie.

Pan miał szczęście, biorąc udział w kilku wydarzeniach piłkarskich, które przeszły do historii.

Zdecydowanie tak. Z Polonią Bytom zdobyłem w niecodziennych okolicznościach Puchar Intertoto. Były kiedyś takie rozgrywki, mające wypełnić wakacyjną przerwę między sezonem wiosennym a jesiennym. W Europie znane też jako Puchar Rappana. W finale spotkaliśmy się z SC Lipsk. Na ich boisku przegraliśmy 0:3. W rewanżu Niemcy prowadzili 1:0. Na trybunach stadionu Polonii zebrało się 40 tysięcy ludzi, którzy bez przerwy nas dopingowali. W tych warunkach wbiliśmy Niemcom pięć bramek i w dwumeczu wygraliśmy 5:4. W nagrodę otrzymaliśmy medale ze szczerego złota.

Także w 1965 roku awansował pan do reprezentacji.

Nie zapomnę tego debiutu. Miałem 19 lat, a w pierwszym meczu wychodziłem na legendarny stadion Hampden Park w Glasgow. Trener Ryszard Koncewicz we mnie wierzył, skoro uznał, że dam sobie radę z takimi legendami jak Denis Law, Alan Gilzean czy Willie Henderson. Nim jednak przekonałem się, jak oni grają, nie mogłem napatrzyć się na trybuny, na których zebrało się ponad 107 tysięcy kibiców. Ta liczba, wielkie nazwiska okazały się niewystarczające na Polskę. Wygraliśmy 2:1, zdobywając obydwie bramki w ostatnich pięciu minutach. O bramce Ernesta Pola polska prasa pisała: „Bomba, która wstrząsnęła Szkocją". Trzy tygodnie później już nie było tak miło. W Rzymie Włosi rozbili nas 6:1, a ja mogłem się przekonać, na czym polega wielkość innych gwiazd: Sandro Mazzoli, Gianni Rivery czy Paolo Barisona.

Te nazwiska jeszcze dziś robią wrażenie. To jednak nic, w porównaniu z grą przeciw Garrinchy.

W dodatku na Maracanie. Polska grała na tym stadionie tylko raz, w roku 1966. Oglądało nas ponad 130 tysięcy ludzi. Nigdy, w żadnym miejscu reprezentacja Polski nie miała większej widowni. W Brazylii grali Pele i Garrincha, najgenialniejszy skrzydłowy świata. Wprawdzie Brazylijczycy wygrali 2:1, a on strzelił jedną bramkę, ale ludzie gratulowali mi, że jako jeden z niewielu bocznych obrońców na świecie potrafiłem go zatrzymać. To był showman, jak George Best. Mistrz dryblingu i zabawy. Kiedy prowadził piłkę między obrońcami, czerpał z tego radość do tego stopnia, że nie liczyła się bramka. Wracał spod niej żeby minąć ich jeszcze raz. A publika szalała. Piękne, romantyczne czasy. Dziś ktoś taki jak Garrincha pewnie nie miałby miejsca w drużynie, bo trener uznałby go za nieodpowiedzialnego. Kiedy po meczu podawał mi rękę, pomyślałem sobie: nie będę jej mył. Miałem 20 lat. Podobnie żartowali koledzy w szatni: mnie ściskał rękę Garrincha, moją Pele, a mnie Djalma Santos. To byli futbolowi bogowie.

Dlaczego stosunkowo później przeniósł się pan z Polonii do Górnika Zabrze?

Bo Polonia długo miała dobrą „pakę", złożoną w większości z bardzo dobrych reprezentantów Polski. Począwszy od bramkarza Edwarda Szymkowiaka, skończywszy na napastniku Janie Liberdzie. Górnik też. U nas jednak coś zaczęło się psuć, a Górnik wciąż szedł w górę. W roku 1971 Lew Jaszyn, legendarny radziecki bramkarz, zaprosił mnie i Włodka Lubańskiego do Moskwy, na swój pożegnalny mecz. Wystąpiliśmy w zespole „Reszty Świata", m.in. z Bobbym Charltonem i Gerdem Muellerem. Podczas tej podróży Włodek namówił mnie do przejścia do Zabrza. Przeżyłem w nim jeszcze piękne chwile. Nadal jeżdżę na mecze Górnika, spotykam się tam z kolegami: Staszkiem Oślizłą, „Bubim" Banasiem, Jasiem Gomolą, Heniem Latochą. Tylko nie może do mnie dotrzeć świadomość, że Górnik gra w I lidze.

Regiony
Dolny Śląsk zaprasza turystów. Szczególnie teraz
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break