Rz: 10 września przypada już 44 rocznica zdobycia przez polskich piłkarzy złotego medalu olimpijskiego. Czy kiedy zbliża się ta data szybciej bije pańskie serce?
Zygmunt Anczok: Prawdę mówiąc - żyję w innym rytmie. Wiosną skończyłem 70 lat, jestem w dobrej formie, ale bardziej myślę o sześciorgu wnucząt, niż o tak odległej przeszłości. Może to dziwnie zabrzmi, ale przypomina mi o tym jeden z wnuczków, grający w szkółce w moim rodzinnym Lublińcu. Puszcza czasami film z naszych meczów podczas igrzysk w Monachium i pyta dlaczego dziadek rzadko dublował skrzydłowego.
To skandal czego to dziś uczą dzieci na treningach. Pan akurat dublował.
Dopóki grałem w systemie WM, w którym było trzech obrońców, to boczny rzadko przekraczał linię środkową. Kiedy świat przeszedł na brazylijski system 4-2-4, robiłem to chętnie i w Polonii Bytom, i w Górniku Zabrze, i w reprezentacji Polski. Tyle że po mojej stronie na skrzydle grał Robert Gadocha, który sam siał w szeregach przeciwnika wystarczająco dużo popłochu.
Kiedy pan myśli o igrzyskach w Monachium, co jako pierwsze przychodzi panu do głowy?