Tyle, że nie bardzo umiemy to podkreślać, budować wokół nich narrację i dobrze się przy tym bawić. Weźmy Wrocław, który kilka lat temu zainstalował w mieście kilka krasnali. Dzisiaj ich liczba dobija do trzeciej setki. Cóż za fantazja, jaka przednia zabawa zarówno dla mieszkańców, jak i turystów! Jest w tym mieście nad Odrą i krasnal Boliząbek i Chlapibrzuch, jest i Moczypięta. Wytropisz tam Gangsterka, Kasyniarza, Ogorzałka, wreszcie Trąbibrzucha i WspółCzesia oraz Wykształciucha. Palce lizać.

My mamy choćby Romana Wilhelmiego, niezapomnianego Nikodema Dyzmę i dozorcę Anioła z Alternatyw 4. I co? Nawet niewielu poznaniaków zdaje sobie sprawę, że Wilhelmi urodził się na poznańskiej Wildzie. Pomnik „polskiego Marlona Brando" – jak często nazywano Wilhelmiego – mamy jeden, stoi na skwerze jego imienia, u zbiegu ulic 28 Czerwca i Sikorskiego wisi upamiętniająca aktora tablica. Odbębnione. Szkoda, bo potencjał rozległy, jak talent Wilhelmiego i miłość Polaków do niego. Moim zdaniem pomników Wilhelmiego powinniśmy mieć w Poznaniu przynajmniej setkę, wszystkie powinny być wariacjami na temat jego znakomitych i wariackich ról. Boć to przecież i Olgierd z „Czterech pancernych", i Fornalski z „Zaklętych rewirów", i Idem z „Wojny światów", i Mefistofeles z „Tragicznych dziejów doktora Fausta" w Teatrze Ateneum, i Wawrzusiak z „Do przerwy 0:1", i, i, i....

A propos piłki nożnej. Niedawno przed stadionem Lecha Poznań stanęła największa w historii polskiego kolejnictwa lokomotywa. Prawdziwa, nie żadna kopia, imponująca i piękna. Świetny pomysł, znakomita realizacja. Ale może pójdźmy dalej, może lokomotywy powinny się w Poznaniu rozplenić niczym krasnale we Wrocławiu? Moim zdaniem sukces gwarantowany, bo lokomotywy kochamy nie mniej niż krasnale, a tych pięknych pojazdów zbudowano przed laty w „Ceglorzu" bez liku. Lokomotywa kojarzy się z naszym miastem po stokroć bardziej niż koziołki. Choć i w nich jest niemały potencjał.

Przed kilku laty sprowadziła się na studia do Poznania córka mojego wrocławskiego przyjaciela, pisarza Mariusza Urbanka, wielkiego miłośnika tego miasta. Gdy zaledwie po tygodniu pobytu w Poznaniu Martyna wróciła na weekend do swojego matecznika, ojciec odebrał ją na dworcu. Był dżdżysty październik, w drodze do samochodu dziewczę nieopacznie nadepnęło na płytę chodnikową, spod której wytrysnęła, ochlapując idących, brudna woda. „U nas w Poznaniu to się nie zdarza" – oświadczyła tygodniowa poznanianka, doprowadzając ojca do rozpaczy i zapiekłej niechęci do stolicy Wielkopolski, której nie wyzbył się do dzisiaj (ale córkę, dzisiaj już pełnokrwistą obywatelkę Poznania, mimo afrontu kocha nadal). Więc to pięknie, że mamy w mieście równe chodniki i „porzundek". To dużo. Ale za mało, aby kochać to miasto miłością bezgraniczną, bezwarunkową i szaleńczą.

Autor jest niezależnym publicystą, autorem m.in. biografii Edwarda Gierka „Gierek. Człowiek z węgla". Wkrótce ukaże się jego biografa Wojciecha Jaruzelskiego pod tytułem „Czerwony Ślepowron".