Prezes, którego wszyscy szanują, złote medalistki igrzysk proszące, by z nimi został jeszcze chociaż przez rok. Gdy czyta się takie wypowiedzi, przychodzi na myśl sławna scena z filmu „Miś", wszyscy wiedzą która, gdy pojawia się sportowy kontekst i prezes klubu. Ale tym razem to złe skojarzenie.
Wioślarstwo jest sportem, który dostarcza nam w ostatnim czasie najwięcej olimpijskiej radości, obok lekkoatletyki. Po sławnej dwójce Robert Sycz – Tomasz Kucharski przyszła czwórka, która dzięki pamiętnemu komentarzowi Dariusza Szpakowskiego z Pekinu przeszła do historii polskiego sportu jako „Dominatorzy i terminatorzy" a w Rio kolejne złoto dołożyły Magdalena Fularczyk - Kozłowska i Natalia Madaj.
Wioślarstwo w Polsce nigdy nie będzie sportem tak szlachetnie cenionym jak np. w Anglii, gdzie regaty w Henley nad Tamizą są świętem prawie takim samym jak Wimbledon czy wyścigi konne w Ascot. Nasi medaliści nie osiągną takiej pozycji, jaką wśród rodaków ma np. sir Steven Redgrave, pięciokrotny złoty medalista olimpijski, ale czas chyba najwyższy, by wioślarze nie zapadali w niebyt w okresie między igrzyskami. Zasłużyli na więcej.
Tym, którzy nie wiedzą z kim mają do czynienia warto przypomnieć: wioślarstwo to jedna z najstarszych i najbardziej szlachetnych form obecności człowieka na wodzie. Niech się kajakarze nie obrażą, ale ich sport, też piękny, ma jednak rodowód odrobinę bardziej plebejski. Jedną z moich ulubionych opowieści o historii igrzysk jest wspomnienie o brytyjskim arystokracie, który zwolnił, by przepuścić stado kaczek, bo zobaczył, że małe nie nadążają za matką. Pomimo to wygrał.
Dziś nie ma już takiego sportu, i nie ma takiego wioślarstwa, ale w Warszawie na Wiśle znów widać wioślarzy, a najstarszy polski klub - Warszawskie Towarzystwo Wioślarskie - ma siedzibę równie piękną jak tradycje. Być może wkrótce olimpijskie medale wyławiane będą także z Wisły, a nie tylko z Brdy.