Rekompensaty mają złagodzić – a być może nawet zniwelować – podwyżki cen energii elektrycznej dla indywidualnych odbiorców. A podwyżki zapowiadają się imponujące. Dotkną oczywiście również samorządów. Andrzej Porawski ze Związku Miast Polskich twierdzi, że średnio podwyżka energii dla samorządów przekroczy 60 procent.
Bardziej precyzyjne informacje przedstawiły władze Rzeszowa. Wiadomo już, że podwyżka cen energii elektrycznej sięgnie 68 proc. Rzeszów ma około stu budynków wykorzystywanych do celów oświatowych oraz cztery domy pomocy społecznej. W 2017 roku za energię zużytą do funkcjonowania tylko tych obiektów miasto zapłaciło 2,6 mln zł, rachunek za przyszły rok, jeśli zapowiadana przez PGE podwyżka wejdzie w życie, przekroczy 4 mln zł.
Może jednak – jak żartowano sobie w grudniu 1970 roku, gdy Władysław Gomułka zafundował Polsce swoją słynną „regulację cen" – spadną ceny lokomotyw? Nie, nie lokomotyw. Czasy mamy inne, więc spadają ceny banków. Już wkrótce jeden z nich będzie można kupić za złotówkę.
Spadają też, to już piszę całkiem serio, ceny firm energetycznych. Podczas gdy ceny ich produktu szybują w przestworzach, to ceny akcji notowanych na giełdzie spółek energetycznych szorują po dnie. Ewenement. Ale najwidoczniej inwestorzy nie wierzą, że odpowiedzialne za funkcjonowanie tego rynku Ministerstwo Energii potrafi wykoncypować jakieś wyjście z tego zaklętego kręgu.
System rekompensat mamy sprawdzony i opanowany jak nikt na świecie, może tylko z wyjątkiem ekonomistów byłego Związku Sowieckiego. Peerelowskie władze, wprowadzając podwyżki cen, z reguły opatrywały to całym programem rekompensat, a do perfekcji w tym zbożnym i bez wątpienia twórczym dziele doszły w epoce Jaruzelskiego. U jej kresu, po Okrągłym Stole, przeszły nawet na wyższy poziom, wprowadzając – wymuszoną zresztą przez opozycję – indeksację płac.