Rzeczpospolita: Lubi pani odwiedzać Kraków, Zamość, Kazimierz, gdzie chętnie bywają artyści, ale jednak w Warszawie ma pani swoją galerię. Za co lubi pani to miasto?
Katarzyna Napiórkowska: Jest wiele miast w Polsce, które mnie urzekają, ale jeśli traktować nasz kraj jak żywy organizm, to Warszawa jest jej sercem, które bije najmocniej. Pamiętam tę Warszawę, która nosiła ślady wojny. To jest miasto moich rodziców, dziadków, ale też moich córek. I nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Warszawa w każdym wymiarze jest moim miastem.
Dla dzisiejszych warszawiaków pani galeria wpisana jest w historię tego miasta jak cukiernia Bliklego czy winiarnia Fukiera. I tak jak oni w nazwie firmy umieściła pani swoje nazwisko.
Mam świadomość, że nazwisko Napiórkowska nie jest łatwe do wymówienia przez obcokrajowców tak jak Fukier czy Blikle. Kiedy robiono program z francuskiej telewizji, to zobaczyłam, że Francuz uczył się go dość długo, a jak się nauczył, to musiał pokonać następną trudność, bo nasza galeria mieści się przy ulicy Świętokrzyskiej. Zdecydowałam się na nazwę Galeria Katarzyny Napiórkowskiej z poczucia odpowiedzialności. Można powiedzieć, że wrastałam w Warszawę poprzez sztukę. Zaczęłam swoją pracę tuż po studiach w galerii ZPAP na Krakowskim Przedmieściu, którą przez lata kierowałam. I potem tęsknota za własną galerią była czymś naturalnym.
Prywatną galerię sztuki stworzyła pani jako jedna z pierwszych w Polsce. Najpierw na Starym Mieście.