Od kilku tygodni w dziesiątkach zagród w Kiczni, Czarnym Potoku, Zagorzynie i innych wsiach gminy Łącko fermentuje w dębowych beczkach, śliwka węgierka. Wkrótce, gdy fermentacja dobiegnie końca, a owoce staną się gorzkawe, najczęściej z początkiem adwentu, rozpocznie się decydujący etap produkcji śliwkowego bimbru-pędzenie. Szanujący się wytwórca destyluje śliwowicę co najmniej dwa, a zwykle trzy razy. Potrzebny jest parnik, miedziana rurka i beczka z zimną wodą, przede wszystkim zaś czas i wielka cierpliwość. Tajemnica jakości tkwi w utrzymaniu stałej, właściwej dla określonego surowca temperatury.
Kolejna obietnica i nic
Na Boże Narodzenie na świątecznych stołach, w okolicy i w dalekich miastach, pojawią się-z wytrawionym kwasem zarysem śliwki, opatrzone barwną etykietą i paskiem z symbolem gminy, zalakowane i owinięte złotym sznurkiem-pierwsze butelki słynnej, uchodzącej za jedną z najlepszych na świecie łąckiej śliwowicy. Smak i moc legendarnego trunku wzmaga otaczająca go aura występku. Jego wytwarzanie i wprowadzanie do obrotu handlowego jest bowiem, jak każdego innego bimbru, zabronione i formalnie rzecz biorąc ścigane prawem.
Wiosną tego roku minister Krzysztof Jurgiel obiecał łąckim sadownikom, że doprowadzi do zalegalizowania śliwowicy. Ale miejscowe władze i mieszkańcy pamiętają, że obecny szef resortu rolnictwa, występując w tej samej roli, zapowiadał to już przed dziesięciu laty. I w rychły przełom, nauczeni długim doświadczeniem, nie bardzo wierzą. O zezwolenie właścicielom sadów śliwkowych na pędzenie kultowego śliwkowego samogonu-od 1989 r. objętego ochroną konserwatorską jako niematerialne dobro kultury-samorządowcy, przedsiębiorcy, działacze gospodarczy, parlamentarzyści związani z Sądecczyzną starają się bezskutecznie już od ponad ćwierć wieku. Łącki trunek ma wielu oddanych miłośników, także wśród stołecznych decydentów, ale także wpływowych przeciwników. Przeszkody-jako że chodzi o kwestię wymiaru i poboru akcyzy-stawia głównie resort finansów. W gminie uważa się, że za ową biurokratyczną inercję odpowiada przemysł spirytusowy, obawiający się nacisków w sprawie legalizacji również wytwarzanej w domach żubrówki, nalewki śląskiej czy łowickiej.
Jak wynika z przekazów historycznych, suszone śliwki z łąckich sadów trafiały do Gdańska i za morze już w XII w. Gmina Łącko, położona nad „zielonym przełomem" Dunajca, na pograniczu Beskidu Sądeckiego, Wyspowego i Gorców to najstarszy w Małopolsce region sadowniczy. Znaczne różnice wysokości, korzystny układ górskich grzbietów, zwięzła, gliniasta gleba, słońce na południowych stokach, sprzyjają nie tylko śliwom, ale także jabłoniom-jabłka łąckie wyróżniają się smakiem, zapachem i silniejszym niż nizinne rumieńcem.
Żydowska i polska tradycja
W XIX w. wysyłano z Łącka nad Motławę do 5 tys. ton owoców rocznie. Już znacznie wcześniej, jak sądzą regionaliści, część zbiorów przeznaczano na śliwowicę. Ale jej udokumentowana historia zaczyna się w 1882 r., gdy na gruncie wydzierżawionym od łąckiej parafii, powstała niewielkiej gorzelnia żydowskiej rodziny Grossbardów. Po I wojnie światowej firma-prawdopodobnie według receptury przywiezionej z Bałkanów, wzbogaconej o miejscowe doświadczenia-produkowała, na skalę już przemysłową, „Koszerną Śliwowicę", trunek najwyższej jakości, niemal dwa razy droższy od spirytusu. Głównym technologiem był u Grossbardów miejscowy fachowiec, Barciuś spod Łącka, który zaszczepił wśród mieszkańców gminy zamiłowanie do jej produkcji domowym sposobem, latami udzielając wybranym sąsiadom rad i wskazówek. Wiedza ta przekazywana jest dziś w łąckich wsiach z pokolenia na pokolenie jako najcenniejsza część lokalnego dziedzictwa. To jeden z niewielu przypadków, gdy tradycja żydowska i polska, zwykle odległe i osobne, złożyły się na nową wartość, która trwa i odradza się każdej jesieni.