Z niej wypływa kreacja, a za nią wędrują ich dzieci, wynalazki, udane projekty gospodarcze, wielkie marki. Nie jest z tym w Polsce najgorzej, inwencji nam nie brakuje, choć ciągle więcej pomysłów niż dyscypliny w ich realizacji.
Ale i to się zmienia. W poszukiwaniu miejsc z pomysłem na siebie trafiłem ostatnio do dolnośląskiego Bolesławca. Miasteczko na pozór skromne, niezbyt eksponowane, ciche, rzec by można: uosobienie polskiej prowincji. Ktoś niby coś słyszał o ceramice, ba, miał szansę odwiedzić sklep firmowy z charakterystycznymi, zdobionymi na granatowo zestawami do kawy, ale żeby odkryć fenomen, który się za nią kryje, w Bolesławcu trzeba spędzić przynajmniej kilka chwil.
Najpierw samo miasto. Schludne, czyste, zamożne. Otwieram szeroko oczy, dowiadując się, że władze samorządowe zwolniły mieszkańców z podatku od nieruchomości. Kolejny szok, niedługo komunikacja będzie za darmo.
– To nic dziwnego – uważa Piotr Roman, prezydent Bolesławca. Miasto żyje z ceramiki. Jest dostatecznie bogate, by wziąć na siebie pewne koszty.
I tu odkrycie największe, lokalne imperium ceramiczne. Nie jedna fabryka, nie dwie czy trzy. Wolna Polska i zbawienna konkurencja wyzwoliły taką falę przedsiębiorczości, że liczba lokalnych producentów zamyka się już pod koniec trzeciej dziesiątki. Tak. Były wcześniejsze tradycje. Garncarstwo i ceramika to dorobek poniemiecki. Ale trzeba było polskiej przedsiębiorczości, kreacji, wigoru, by lokalny przemysł naprawdę rozwinąć. W mieście są trzy duże fabryki. Państwowa, spółdzielcza i prywatna, i ponad 20 mniejszych wytwórców. Wszyscy świetnie sobie radzą i mimo gigantycznej konkurencji na brak popytu nikt nie narzeka. Zewsząd słyszę, że całość produkcji sprzedana jest z dwuletnim wyprzedzeniem. Bariery rozwojowe? Brak rąk do pracy – brzmi odpowiedź. Mogliby wytwarzać dwa razy więcej, gdyby byli pracownicy.