Rz: Czy prawdą jest, że ma pan w domu oryginalną piłkę, którą reprezentacja Polski grała w zwycięskim finale igrzysk olimpijskich w Montrealu?
Jerzy Mróz: To prawda. Kiedy zacząłem organizować memoriał, chłopcy z drużyny Wagnera zastanawiali się, jak mogą się odwdzięczyć. „No to my ci ofiarujemy piłkę, którą zdobyliśmy medal" – powiedzieli. W 2013 r. w Płocku, gdzie wówczas odbywał się turniej, wręczył mi ją Andrzej Warych, w przeszłości drugi trener kadry. Są na niej autografy wszystkich zawodników. Byłem zszokowany, łza zakręciła się w oku, bo jednak taką piłkę mieć – to jest coś. Stoi w szkatule, nikt nie ma prawa jej dotykać, nawet ja sam tego nie robię. Ma już jednak trochę lat...
Pamięta pan, jak oglądał tamten finałowy mecz z ZSRR, w roku 1976?
Mieszkałem wtedy w „samotniaku" przy al. Niepodległości, tutaj, w Olsztynie. Dziś to ruina, ale kiedyś mieszkali tam sędziowie, asesorzy, trenerzy. Sam mecz oglądałem w czarno-białym telewizorze marki Neptun. Wygraliśmy, niesamowite przeżycie, po meczu wszyscy moi koledzy wybiegli na korytarz. Wie pan, wydaje mi się, że ludzie podobnie cieszyli się, kiedy Polak został papieżem. Pojawił się wtedy podobny entuzjazm, ludzie wychodzili z mieszkań i płakali. W tym przypadku w tle dodatkowo byli jeszcze ci Rosjanie, którzy zawsze byli naszą największą przeszkodą w sporcie. To były wielkie emocje. Ale, co ciekawe, pamiętam, że niedługo po meczu musiałem pobiec do sklepu po cukier, bo – jak wiadomo – wtedy trzeba było wystać swoje w kolejkach.
Pan tamten finał oglądał jednak z nieco innej perspektywy niż zwykły kibic. Znał pan Huberta Wagnera, zawodników. Jak się poznaliście?