Było lato roku 1982. Kierując się wyśpiewaną przez Marylę Rodowicz regułą „wsiąść do pociągu byle jakiego", zadekowaliśmy się z młodszym o kilka lat kuzynem w jakimś podlejszym wagonie na stacji Warszawa Gdańska. Skład ruszył o poranku, tocząc się z wolna w kierunku morza; to stawał, to przyspieszał, a my siedząc na korytarzu, przygrywaliśmy sobie rozkosznie beztrosko na gitarach. Z pociągu wyskoczyliśmy w okolicy, która miała się później okazać Pruszczem Gdańskim. Potem był jakiś namiot, ognisko w lesie i nieco już bardziej przemyślana migracja w kierunku Jastrzębiej Góry.
A lato było piękne tego roku. I gorące od polityki. Trwał jeszcze stan wojenny. Wybrzeże aż dudniło od emocji. Młodych – jak my – ludzi legitymowano co kilkanaście minut i każdy z nas żałował, że nie jest Wałęsą czy Borusewiczem. Przepytali i zostawili. Jakże to było mało bohaterskie.
Ale trafił mi się godny uwagi epizod. Oto kiedy dotarliśmy już (stopem?) do Gdańska, pamiętam pewną noc spędzoną w podróżniczym (sic!) gronie w tunelu na gdańskim dworcu kolejowym. Plecaki stały pod ścianą, a my graliśmy Kaczmarskiego, Gintrowskiego i innych artystów rodem z Festiwalu Piosenki Prawdziwej. Śpiewałem pewnie „Mury", trochę ze strachem, trochę ze wstydem. Słuchało nas kilkanaście może osób. Wreszcie ktoś podszedł. Spojrzał na nas z góry. Myślałem, że zażąda dowodu, wylegitymuje i zgarnie. Ale ten ktoś odezwał się tylko cichym głosem i poprosił: czy mógłbyś zagrać to raz jeszcze? Ulżyło mi. Zaśpiewałem pełnym głosem. Był rok 1982 i nie mogłem wiedzieć, że ta trasa z Krakowa, przez Warszawę do Gdańska, stanie się niedługo moim chlebem powszednim, że poznam chłopaków z Ruchu Młodej Polski, że dołączę do spółdzielni Gdańsk (primo voto Świetlik), że założymy w końcu filię spółdzielni w Krakowie. Jeździło się więc do Gdańska coraz częściej. Zjazdy spółdzielców odbywały się w Łebie czy Jastrzębiej Górze. Grało się w piłkę, piło wódkę, eksploatowało gitary. I knuło przeciw komunie, co zresztą wyrażaliśmy całkiem głośno.
Dyrygentem tej spółdzielczej orkiestry był świętej pamięci Maciek Płażyński, człowiek symbol, człowiek ostoja. Kogo jeszcze poznałem ze spółdzielni? Ciekawski czytelnik może to sobie sprawdzić łatwo w Wikipedii. Nie wchodząc w szczegóły, była to szkoła polityki, która z czasem zrewoltowała Warszawę i resztę kraju.
Gdzie są chłopcy z tamtych lat? Zwykle w mieście, gdzie dziś pracuję. Rozeszły się nasze ścieżki. Rozstaliśmy się ideowo i politycznie. Czy duch tamtych czasów przetrwał? Tu, w Warszawie, z pewnością nie. Ale gdyby głębiej pogrzebać w Trójmieście? Pewnie by się znalazł. Bo takie jest tutaj genius loci.