Było lato roku 1982. Kierując się wyśpiewaną przez Marylę Rodowicz regułą „wsiąść do pociągu byle jakiego", zadekowaliśmy się z młodszym o kilka lat kuzynem w jakimś podlejszym wagonie na stacji Warszawa Gdańska. Skład ruszył o poranku, tocząc się z wolna w kierunku morza; to stawał, to przyspieszał, a my siedząc na korytarzu, przygrywaliśmy sobie rozkosznie beztrosko na gitarach. Z pociągu wyskoczyliśmy w okolicy, która miała się później okazać Pruszczem Gdańskim. Potem był jakiś namiot, ognisko w lesie i nieco już bardziej przemyślana migracja w kierunku Jastrzębiej Góry.