Mój dom jest w Opolu

Jerzy Szczakiel, mistrz świata na żużlu opowiada o motocyklach, zawodniczej rodzinie, odporności psychicznej i Janie Ciszewskim.

Publikacja: 24.04.2017 22:00

Mój dom jest w Opolu

Foto: Rzeczpospolita, Sławomir Mielnik

Rz: Podobno w Opolu i okolicach nie płaci pan mandatów.

Jerzy Szczakiel: Nigdy nie zapłaciłem, bo jeżdżę zgodnie z przepisami. Nie szaleję, bo mam wyobraźnię.

Nie wątpię. Chodziło mi bardziej o to, że jak ktoś ma w Opolu rondo swojego imienia, to przez policję jest traktowany inaczej. Mało który sportowiec za życia został uhonorowany w podobny sposób. W Wiśle Adam Małysz jest patronem skoczni, Kazimierz Górski przecinał wstęgę na stadionie w Płocku, przy tablicy ze swoim nazwiskiem. Dobre towarzystwo.

To rzeczywiście było bardzo miłe. Na tym rondzie stoi nawet motocykl żużlowy. Wprawdzie nie taki, na jakim startowałem, ale zawsze coś przypomina. Ja zresztą czuję, że miasto, w którym spędziłem całe życie o mnie pamięta. Nie jestem zarozumiały, nie lubię się wywyższać, ale to przyjemne uczucie, kiedy przychodzi się w jakiejś sprawie do ratusza, a kolejni prezydenci Opola wiedzą, kim jestem. Moje Grudzice, niegdyś wieś, teraz są dzielnicą miasta.

Ja też nie zapominam, bo 2 września 1973 roku zrobił mi pan prezent imieninowy. Siedziałem przed telewizorem, cieszyłem się, że Polak wygrywa finał mistrzostw świata na żużlu, ale dziwiłem się, że Jan Ciszewski, komentujący zawody w telewizji, nie cieszy się razem ze mną.

Janek to był fajny gość i dobry człowiek. Bardzo się lubiliśmy. Sam jeździł motocyklem, ale doznał poważnej kontuzji. Pozostał kibicem. Można powiedzieć, że w jakimś sensie komentatorem żużla został z moją pomocą. Kiedyś, podczas zawodów ligowych w Rybniku zabrakło spikera, powstał problem, ale na trybunach siedział Janek Ciszewski. Mówię mu: idź na wieżę. Jak zaczął gadać, to stadion był w takim samym stopniu zafascynowany wyścigami i spikerem.

Słyszałem, że zdobywając tytuł mistrza świata zabrał mu pan parę złotych, bo stawiał na innych. Stąd jego minorowy ton.

Nie mogę tego wykluczyć i wcale mu się nie dziwię. Miałem 24 lata, młodszy ode mnie był tylko Zenek Plech. Edek Jancarz, Paweł Waloszek i Janek Mucha wydawali się mocniejsi. W dodatku ja dwa miesiące wcześniej pochowałem mamę, przeżywałem jeszcze zdaną maturę. Wszystko to nie stawiało mnie w roli faworyta. Tyle że ja już miałem w dorobku tytuł mistrza świata w jeździe parami, zdobyty dwa lata wcześniej w Rybniku z Andrzejem Wyglendą. A już wtedy wszyscy powinni wiedzieć, że Szczakiel nie pęka. Odporność psychiczna była zawsze moim atutem. Szanowałem każdego przeciwnika, ale żadnego się nie bałem. Wtedy, w roku 1973, miałem za sobą siedem lat treningów i startów. To już był spory kapitał wiedzy i doświadczeń, chociaż uczyłem się do końca kariery.

Przypomnijmy, że o tytule mistrza świata na Stadionie Śląskim decydował dodatkowy bieg między panem a Nowozelandczykiem Ivanem Maugerem. On był wtedy kimś takim dla żużla jak dziś Leo Messi dla piłki. Jakoś tak dziwnie wystartowaliście, on się potem przewrócił i dzięki temu pan wygrał.

Trochę pan to uprościł i to niesprawiedliwie. Przed decydującym biegiem losowaliśmy tory. Dałem Maugerowi pierwszeństwo i on wybrał tor pierwszy. Ja wziąłem trzeci. Wystartowaliśmy jednocześnie, ja prowadziłem, on mnie atakował, musiał zaryzykować, uderzył w moje tylne koło, stracił równowagę i nie utrzymał motocykla. Co miałem robić? Musiałem jechać do końca sam. Mauger nie miał do mnie żadnych pretensji, bo to była jego wina. W roku 1967 miałem podobne zdarzenie w meczu międzypaństwowym ze Związkiem Radzieckim w Opolu. Wjechał we mnie Wiktor Trofimow, aż pękła rama w moim motocyklu. Nikt biegu nie przerwał.

Jakie były w tamtym czasie stosunki między zawodnikami?

Jak w rodzinie, niemal braterskie. Szanowaliśmy się nawzajem, wiedząc jak niebezpieczny sport uprawiamy. Rywalizowaliśmy, ale i pomagaliśmy sobie. Pożyczaliśmy sobie motocykle, a podczas zawodów na Wembley Mauger doradził mi, jakie przełożenie powinienem zastosować, żeby osiągać lepsze wyniki. Znały się nasze rodziny, spotykaliśmy się towarzysko. Kiedyś, po zawodach Zlata Prilba w Pardubicach, jak Ole Olsen wyprawił urodziny, to wszyscy zawodnicy bawili się do rana.

Czy dziś między zawodnikami panują podobne stosunki?

Zgodnie z moją wiedzą – zdecydowanie tak. Tym bardziej że to są zawodowcy, którzy szanują siebie nawzajem i swoją pracę.

Pan był zawodowcem czy amatorem?

Przez całą karierę startowałem w barwach Kolejarza Opole. Klub był finansowany przez potężne państwowe przedsiębiorstwo, jakim były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, zatrudniające na Opolszczyźnie około 4 tysięcy ludzi. Jako początkujący zawodnik chodziłem do pracy w stolarni, a po zdobyciu Srebrnego Kasku już tylko na godzinę–dwie. To był rok 1969, miałem wtedy 20 lat. Zarabiałem początkowo 2200 złotych miesięcznie, a potem podnieśli mi do 3300. Za zdobycie tytułu mistrza świata otrzymałem 36 300 złotych. Można powiedzieć, że to była równowartość rocznego zarobku w ZNTK. Do nagród pieniężnych za dobre wyniki w zawodach dochodziły rzeczowe, więc nie można było narzekać.

Pan należy do tych sportowców, którzy nie mogą o sobie powiedzieć: „w domu się nie przelewało, więc miałem motywacje".

Rzeczywiście, moja rodzina jest liczna, ale biedy nie doświadczyliśmy. W domu było sześć sióstr i brat, który miał talent do kolarstwa. Ścigał się nawet ze Stanisławem Królakiem i Bogusławem Fornalczykiem, sławami lat 50. Mieliśmy trzy krowy, obora błyszczała, na podłodze nie można było znaleźć jednej niepotrzebnej słomki. Ojciec produkował lody, które sprzedawał w Opolu i okolicach. Ludzie przychodzili do niego z prośbą o pożyczki, bo wszyscy w Grudzicach wiedzieli, że „Szczakiel ma, to Szczakiel da". Ojciec pożyczał, ale nikt mu nie oddawał. Ja nie byłem chytry, tylko oszczędny. Jak miałem do wyboru: kupić oranżadę czy napić się wody z sokiem to wybierałem wodę.

Czyli kupienie dla pana motocykla nie stanowiło dla ojca problemu.

Może i nie, ale nie było o tym mowy. Pierwszy motocykl zawdzięczam siostrze, która była listonoszką. Robiła dziennie rowerem po kilkadziesiąt kilometrów. Miała taką wprawę, że wygrywała lokalne wyścigi kolarskie, w których nagrodą były motocykle WFM. Wygrała je trzykrotnie. Dwa sprzedaliśmy, a jeden został. Kiedy w niedzielę rano ojciec wyjeżdżał z domu z lodami, ja wsiadałem na motor. Pierwszy raz zdarzyło mi się to kiedy miałem sześć lat. Nauczyłem się prowadzić, ale nie dosięgałem nogami do ziemi i kiedy trzeba było zejść przewracałem się razem z motorem. Im głośniej ojciec na mnie krzyczał, tym bardziej mnie to ciągnęło.

Pamiętam, jak w latach 60. i 70. mówiło się, że polscy żużlowcy nie schodziliby z podium mistrzostw świata, gdyby mieli lepsze motocykle.

Jest w tym wiele prawdy. Wtedy najlepsze motocykle do żużla produkowała czeska Jawa. My, zawodnicy, nie mieliśmy wpływu na ich dobór. Przychodziły do Warszawy i ktoś tam je po uważaniu między klubami rozdzielał. Miałem poczucie, że śląskie kluby były przy tym podziale na szarym końcu. Czesi Polaków do swojej fabryki w Divisovie w ogóle nie wpuszczali. Ivan Mauger mieszkał w Anglii, w Divisovie czuł się jak u siebie, wiedział, czego chce, i to mu robiono. Mówił, że nie są mu potrzebne motocykle 60-konne. Wystarczy 30 koni, byle miały szybkość. Barry Briggs i Ole Olsen też jeździli na jawach, produkowanych specjalnie dla nich. My takich możliwości nie mieliśmy.

Oglądam filmowe zapisy z zawodów w latach 60. czy 70. i mam wrażenie, że wtedy jeździło się wolniej.

Tamte motocykle były nieco wolniejsze, dopóki nie weszły czterozaworowe. Ale tory, bandy, opony też były inne. Wtedy korzystaliśmy z barumów, teraz są dunlopy. W roku 2011, z okazji 40. rocznicy zdobycia tytułu mistrza świata w jeździe parami, zorganizowano w Rybniku turniej, na którym byłem gościem honorowym. Nieoczekiwanie wsadzili mnie na współczesny motocykl, uprzedzając, że on sam jedzie. Tak rzeczywiście było, ale przydaje się doświadczenie. Kiedy już się do niego przyzwyczaiłem, żal mi było zejść.

Czy po zdobyciu mistrzostwa mógł pan jeździć w barwach zagranicznego klubu?

Teoretycznie tak. Polubił mnie potentat w branży piwnej pan Moretti, który miał swój stadion w Udine. Otrzymywałem propozycje z Niemiec, mogłem przenieść się do Gdańska. Nie chciałem. Z tęsknoty bym nie wytrzymał. Najlepiej czuję się w swoim domu.

Zakończył pan karierę, mając 31 lat. Wcześnie jak na żużlowca.

Miałem wypadek na treningu. Uszkodziłem piąty kręg. Doktor Herbert Głuch założył mi w Piekarach gorset. Ufałem mu, ale odszedł ze szpitala, pomyślałem sobie, że może wystarczy tego dobrego. Zdrowie najważniejsze. Mam dziś 68 lat i jestem zdrowym człowiekiem. Mam dużą posiadłość, pracuję w ogrodzie, czyszczę staw i, jak się pan zorientował, nie korzystam z telefonu komórkowego. Mam święty spokój. Jak ktoś mnie chce znaleźć, to znajdzie.

O pierwszym polskim mistrzu świata w jeździe na żużlu się nie zapomina.

Mam takie odczucie. Kiedy jeszcze czynnie uprawiałem sport, brałem udział w rozmaitych zawodach, niemających z żużlem nic wspólnego. Choćby w ramach Studia 2 Mariusza Waltera w opolskiej hali Okrąglak, gdzie tworzyliśmy drużynę z mistrzami świata Heńkiem Średnickim i Józefem Łuszczkiem. Wygrałem, a nagrodą były dwa bilety na rejs statkiem „Ziemia Opolska" do Australii. Już się z żoną na to szykowaliśmy, kiedy „Ziemia Opolska" zatonęła. Na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie ścigałem się ze słynnym szwedzkim żużlowcem Ove Fundinem. Tyle że nie na motorach, a w podrasowanych „maluchach". Wyprzedził mnie na ostatnim wirażu w taki sam sposób, w jaki wygrał z Maugerem na Wembley. Wjechał tam, gdzie teoretycznie nie było miejsca. W Londynie nie mogłem się nadziwić jego mistrzostwu. Nie wiedziałem, że i ja kiedyś przegram z nim w podobny sposób.

Na miejscu Stadionu Dziesięciolecia stoi Stadion Narodowy. 13 maja odbędzie się tam po raz trzeci Grand Prix. Przyjedzie pan?

Oczywiście. Na poprzednich też byłem. Otrzymuję od pana Andrzeja Witkowskiego, prezesa Polskiego Związku Motorowego, zaproszenie do najważniejszej loży. Poprzednio spotkałem się tam ze Zbigniewem Bońkiem i siostrami Radwańskimi. Miłe, że ktoś o mnie pamięta.

Rz: Podobno w Opolu i okolicach nie płaci pan mandatów.

Jerzy Szczakiel: Nigdy nie zapłaciłem, bo jeżdżę zgodnie z przepisami. Nie szaleję, bo mam wyobraźnię.

Pozostało 98% artykułu
Regiony
Dolny Śląsk zaprasza turystów. Szczególnie teraz
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break