Całe to zamieszanie to efekt rządowego programu rozwoju elektromobilności w Polsce. Program ma nie tylko zachęcić „zwykłych" kierowców, by kupowali elektryczne samochody, ale także przyczynić się do budowy silnych polskich przedsiębiorstw specjalizujących się w produkcji takich pojazdów (w tym komunikacji miejskiej). Wedle projektu odpowiedniej ustawy na większe miasta (powyżej 50 tys. mieszkańców) zostanie nawet nałożony obowiązek posiadania w swoim taborze docelowo co najmniej 30 proc. pojazdów zeroemisyjnych.
Do tego samorządowcy przekonują, że głównym celem całego przedsięwzięcia jest przede wszystkim poprawa jakości życia mieszkańców, czyli ograniczenie emisji szkodliwych dla zdrowia zanieczyszczeń. A to wpisuje się z kolei w unijną politykę, w ramach której na dofinansowanie (w ramach komunikacji miejskiej) mogą i tak liczyć tylko projekty energooszczędne i niskoemisyjne.
Cała ta argumentacja nie zmienia jednak faktu, że na elektromobilność w samorządach wytworzyła się swoista moda. A moda to zły doradca inwestycyjny, co pokazują doświadczenia ostatnich lat. Wystarczy przypomnieć niedawny boom na lokalne lotniska, gdy prawie każde większe miasto pragnęło mieć swój port lotniczy i każde uzasadniało to interesem ekonomicznym i społecznym. W kilku przypadkach takie wizje zostały jednak negatywnie zweryfikowane przez rzeczywistość, jako spektakularne klapy inwestycyjne.
W przypadku rewolucji w komunikacji miejskiej ryzyko takiej katastrofy jest niewątpliwie ograniczone, co nie znaczy, że nie istnieje. Z jednej strony, jak przekonują eksperci, projekt rozwoju elektromobilności w samorządach może rzeczywiście okazać się sukcesem. Miasta, oprócz korzyści ekologicznych, mogą liczyć też na korzyści finansowe (bo „elektryki" co prawa dużo kosztują, ale są stosunkowo tanie w eksploatacji). Skorzystać też mogą polscy producenci takich autobusów, bo firmom nic tak dobrze nie robi jak deszcz zamówień.
Ważne jednak, by wszystko robić z głową. Autobusy elektryczne są wciąż pewną nowością na rynku. A z innowacjami jest tak, że pierwsi klienci płacą najwyższą cenę. Gdy taka innowacja już się upowszechni, można się spodziewać, że znacząco wzrośnie jej wydajność, za to ceny znacząco spadną. Miasta, które już dziś chcą być liderami w elektromobilności, muszą więc uważać, by za ten tytuł nie przepłacić.