Ale nie tylko terminy są inne, również sposób działania. Dotychczas gość w czerwonym kubraczku rodem z lapońskiego Rovaniemi cichaczem zakradał się do domu przez komin i zostawiał prezenty, niezbyt często wdając się w rozmowy z obdarowanymi. Teraz wysłał w Polskę całe zastępy swoich elfów, które mają za zadanie podostrzyć apetyt potencjalnych beneficjentów, a same prezenty dostaną później. Albo i nie. Zależy, czy będą grzeczni. Coś mi się wydaje, że święty Mikołaj sprzedał się jakiejś korporacji, bo to sposób działania jakby żywcem wyjęty z podręczników sprzedaży dla bankowców.
Elfów są całe zastępy, ale najważniejszą rolę odgrywa premier Morawiecki. Porusza się po kraju, jak gdyby owa obiecana przez niego na początku jego rządowej kariery lukstorpeda już się zmaterializowała. Może to jeszcze prototyp, ale najwyraźniej obiecujący. Jak sam premier. Tu rozwinie przed gawiedzią wizję nowego województwa, tam sfinansowanie budowy hali sportowej, gdzie indziej nowe drogi lub most. Mieszek premiera jest rzecz jasna najbardziej zasobny, więc i obietnice robią wrażenie. Oczywiście owe drogi, mosty, hale i województwa zmaterializują się tylko wówczas, gdy gawiedź będzie grzeczna i rankiem 21 października ładnie odmówi paciorek, a następnie pomaszeruje zwartym szykiem do urn wyborczych, gdzie postawi znaczek przy odpowiednim kandydacie. Jeśli przy nieodpowiednim, to pewnie nici z prezentów. Cóż, na tym przecież zasadza się cały system wychowawczy dzieci – grzeczne są nagradzane, niegrzeczne karane, więc premier niczego nowego nie wymyślił. A że traktuje naród jak dzieci? Ma rację, rozwydrzeni i rozkrzyczani jesteśmy ostatnimi czasy ponad wszelką miarę. A to prezydenta wygwizdamy, a to pomniki znieważymy słowem „konstytucja". Jak próbował nam w latach 80. tłumaczyć generał Jaruzelski: wolność nie oznacza anarchii, a opozycja musi być konstruktywna. Niczego się wówczas nie nauczyliśmy, to repetujemy. Normalna kolej rzeczy.
Bądźmy jednak sprawiedliwi, pod względem „odjazdu" premier wcale nie jest liderem. Obaj główni kandydaci na prezydenta Warszawy mają większą fantazję. Jeśli kampania w stolicy będzie rozwijała się w dotychczasowym tempie, to biedni mieszkańcy tej umęczonej metropolii całkowicie zejdą do podziemia. Ilość linii metra będzie bowiem tak wielka, że gdzieś tak około 2022 roku wcale już nie będą oglądali słońca. Będzie trochę jak w „Seksmisji". Różnica tylko taka, że jak wygra kandydat Jaki, to w basenach – podziemnych, a jakże – warszawianie będą mogli się kąpać wyłącznie ubrani od stóp do głów. Jeśli wygra kandydat Trzaskowski, to dopuszczalna będzie, jak u Machulskiego, nagość. Ale przy Jakim będzie lepiej, bo jego rozmach w kreśleniu nowych linii metra zdaje się wskazywać, że u kresu jego prezydentury podziemna kolej połączy Warszawę z Radomiem, Opolem (Opolem najpierw) i naturalnie z Centralnym Portem Komunikacyjnym.
Prezydent Kalisza Grzegorz Sapiński opowiadał mi niedawno, że partie polityczne złożyły mu właśnie propozycje inwestycji na przyszły rok, których realizacja kosztowałaby lokalny budżet kilka miliardów złotych. Tymczasem w przyszłym roku kasa miejska będzie miała wartość 600 milionów złotych.
Ale nie tylko partie polityczne w tej kampanii „odjeżdżają". W Bydgoszczy jeden z kandydatów obiecuje, że na pomyślność swojego miasta będzie pracował 24 godziny na dobę siedem dni w tygodniu. To pierwsza groźba. Ale niejedyna i nie najbardziej nierealna. „Jak nie będą nas słuchać – to słowa skierowane pod adresem władz centralnych – to zaczną się nas bać", bo „chcę Bydgoszczy wielkiej".