W mniej czy bardziej uczęszczanych kurortach nad Bałtykiem, na Mazurach czy w górach w zasadzie komplet rezerwacji i teraz wszyscy mogą tylko trzymać kciuki za pogodę. Ta jak zawsze może popsuć nastrój i zmusić turystów do odwołania wyjazdu, nawet jeśli ceną ma być utrata wpłaconego już zadatku. Standardowo ok. 30 proc. wyższego niż rok temu, kiedy ceny już osiągnęły, jak się mogło wydawać, poziomy absurdalne.
Co roku pojawia się pytanie, po co ludzie robią to sobie. Czy na wyczekiwane przez rok wakacje warto jechać do niemiłosiernie zapchanych miasteczek, które w większości nie są na taki najazd przygotowane? Nie chce im się inwestować, skoro sezon trwa w porywach trzy miesiące. Zatem wszędzie są kolejki, bo personelu za mało itp. Standardy też mocno niedzisiejsze, jak samodzielne odbieranie dań w restauracji, do tego plastikowe sztućce.
Już widać, że coraz więcej osób szuka mniej obleganej alternatywy. W całym kraju jest coraz więcej opcji ciekawego spędzenia kilku dni czy dłuższego pobytu. Jednym z takich miejsc jest z pewnością wciąż nieodkryte Lubuskie. Dobre hotele otwierane są już nie tylko z myślą o gościach konferencyjnych bądź przyjęciach weselnych.
Niechętnym hotelowemu stylowi w sukurs idzie szybko rosnąca liczba mniejszych czy większych pensjonatów, często uruchamianych przez wykończonych wielkomiejskimi czy korporacyjnymi rygorami mieszczuchów. Oni często odbudowują lokalne receptury na organiczną żywność, produkują w stylu manufakturowym sery, przetwory owocowe czy warzywne.
W ten sposób zazwyczaj na zupełnym uboczu można znaleźć przytulne i ciekawe miejsca na wakacje. Daleko od dudniących dyskotek, gofrów za 5 zł sztuka czy wszechobecnych parawanów.