Wózek już odrzucam

Gdzie bym teraz był, gdyby nie wypadek? Nie mam pojęcia. Szkoda, że nie było mi dane sprawdzić. Zacząłem nowe życie, wcale nie gorsze – mówi Krzysztof Cegielski, były żużlowiec, komentator i ekspert telewizyjny.

Publikacja: 31.03.2016 20:07

Wózek już odrzucam

Foto: PAP

Rzeczpospolita: Urodził się pan w Gorzowie Wielkopolskim. Żużel to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Krzysztof Cegielski: Metanol miałem we krwi. Rodzice byli wielkimi kibicami i wszędzie nas, trzech synów, ze sobą zabierali. Pierwsze zawody zaliczyłem jeszcze przed narodzinami, w brzuchu mamy. W Gorzowie mieszkaliśmy niedaleko stadionu, 2, może 3 km w linii prostej, w dzielnicy żużlowej, więc byłem na ten sport skazany.

Ale wróżono panu podobno piłkarską karierę?

Na boisku radziłem sobie całkiem dobrze. W jakimś turnieju międzyszkolnym w czterech meczach strzeliłem 16 bramek. Zobaczył to chyba prezes Gorzowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, zapisał mnie do Warty Gorzów. Od razu pojechałem na turniej do Hiszpanii, wygraliśmy, ale musiałem dokonać wyboru. Jeździłem już wtedy na motocyklu, w szkółce Bogusława Nowaka i kiedy tata zawiózł mnie na trening piłkarski, powiedziałem mu, że nie wysiadam i by kierował się na drugi stadion, żużlowy. Tak skończyła się moja przygoda z futbolem.

Pamięta pan swoje pierwsze derby z Falubazem?

W tamtych czasach często więcej działo się na trybunach niż na torze, dlatego bardziej niż same mecze zapadła mi w pamięć ich atmosfera. Nie zapomnę, z jakim stresem wjeżdżaliśmy zawsze naszym dużym fiatem w ulicę Wrocławską w Zielonej Górze. Raz wróciliśmy nawet bez szyby. I choć derby wiążą się z podwyższonym napięciem, to w Zielonej Górze nigdy nie spotkałem się z wrogim przyjęciem. Wręcz przeciwnie.

Uznawano pana za wielki talent, nadzieję polskiego żużla. Zastanawia się pan często, gdzie byłby dziś, gdyby nie wypadek, który przerwał pańską karierę?

Żałuję, że nie miałem szansy sprawdzić, co by się wydarzyło, gdybym zrealizował moje plany. Jeździłem już drugi rok w Grand Prix, ale widziałem u siebie jeszcze mnóstwo rzeczy do poprawy. Gdzie bym doszedł? Nie mam zielonego pojęcia. Mogę porównywać się do zawodników, z którymi rywalizowałem. Wtedy byli to Andreas Jonsson, Nicki Pedersen, Lee Richardson, Hans Andersen. Różnie się im potem wiodło. Nicki jest wielokrotnym mistrzem świata, innym nie było to dane. Cóż, coś się skończyło, ale zaczęło się nowe życie. Tylko pozornie wygląda gorzej. Nie narzekam. Na wózku można normalnie funkcjonować, robić to, na co ma się ochotę.

Kiedy lekarze mówili: „Daj sobie spokój, bo nic z tego nie będzie”, to bardziej to pana motywowało do cięższej pracy?

Ani nie motywowało, ani nie przeszkadzało. Od początku byłem pod dobrą opieką w Szwecji, potem w Polsce. Widziałem postępy, więc trzymałem się swojego planu i tak jakoś przeleciało te kilkanaście lat.

A jaki dystans jest pan dziś w stanie przejść o własnych siłach?

Każdy. Kwestia prędkości. Szaleństwa na razie nie ma, ale poruszam się coraz łatwiej i sprawniej.

Pytam, bo jeszcze dwa lata temu opowiadał pan, że granicą jest 1 km.

Dziś to już nie jest dla mnie wielkie wyzwanie. 1,2 km pokonuję obecnie bez problemów w ramach treningu na bieżni.

Ubiegłoroczny wypadek Darcy’ego Warda przywołał bolesne wspomnienia?

Nie, ponieważ nigdy nie traktowałem swojego wypadku w kategoriach traumy, tylko kolejnego doświadczenia. Wiem, co teraz czuje Darcy. Obserwuję jego postępy. Od początku mówiłem, że najgorsze już za nim. Ma przerwany rdzeń kręgowy, ale uważam, że nie powinno się nikomu odbierać nadziei. Medycyna idzie do przodu.

Pan długo żył nadzieją, że wróci do sportu. Kupił pan nawet dwa nowe silniki.

To było zaraz po wypadku. Sam siebie okłamywałem, ale to mi pomogło przeżyć ten pierwszy, najtrudniejszy okres, wstawać z łóżka, chodzić na salę, ćwiczyć i walczyć. To wreszcie pozwalało mi przeciwstawiać się szwedzkim rehabilitantom, którzy chcieli mnie od razu uczyć jazdy na wózku. Długo to zajęło, ale dzisiaj udaje się ten wózek odrzucać.

Co się stało z silnikami?

Z części sprzętu korzystał Janusz Kołodziej. Tomkowi Jędrzejakowi jeden z tych silników dał chyba tytuł wicemistrza Polski.

Wiele ostatnio mówi się o konieczności poprawy bezpieczeństwa zawodników, o modyfikacji band, zmianie opon czy silników. Co pan o tym sądzi?

Bandy, które na wybranych stadionach i w niektórych miejscach okazały się za twarde, już w tym sezonie będą bezpieczniejsze. Usuwane są także niedoskonałości band dmuchanych. To dobry kierunek. Czy możemy zrobić coś z oponami? Nie wiem, nie mam pomysłu. Jeśli chodzi o silniki, to ich konstrukcja w połączeniu z układem wydechowym wciąż nie jest bezpieczna. Nawet na równych jak stół torach zawodnicy tracą kontrolę nad motocyklami. Ale chyba wszyscy się z tym pogodzili i machnęli na to ręką.

Nowy model płatności polegający na tym, że zawodnik za trzecie miejsce w wyścigu przegranym 1:5 otrzyma tylko 25 proc. stawki za punkt, bezpieczeństwa raczej nie poprawi. Prędzej doprowadzi do jeszcze ostrzejszej walki.

To nieporozumienie. Z jednej strony uczulamy zawodników, że przesadzają. Prosimy sędziów, by temperowali ich zapędy i częściej korzystali z żółtych i czerwonych kartek. Z drugiej tworzymy przepisy, które zwiększają zagrożenie, bo zmuszają żużlowców do ostrzejszej jazdy. Jedyny plus jest taki, że nie dotknie to tych, którzy podpisali lub przedłużyli kontrakty przed wejściem regulaminu w życie. A w ekstralidze to duże grono zawodników. Ta zmiana miała przynieść obniżenie kosztów, ale prawda jest taka, że uderzy w tych najbiedniejszych, którzy ledwo przędą przez rosnące ceny sprzętu, a nie w liderów, którzy mają wiele różnych umów i wyjdą na swoje. W pierwszej lidze nikt nie zarabia 4 tys. zł, niektórzy dostają po 600 czy 1 tys. zł. I jeśli zostanie im z tego 25 proc., starczy na oponę. Zabawa traci sens.

Jako prezes Stowarzyszenia Metanol reprezentuje pan interesy polskich żużlowców. Co uważa pan za swoje największe osiągnięcie?

Największą satysfakcję daje mi fakt, że każdy może do mnie zadzwonić. Nieważne, czy należy do stowarzyszenia czy nie. Zgłaszają się do mnie najczęściej młodzi zawodnicy, którzy dopiero zaczynają karierę. Pokrzywdzeni lub kontuzjowani. Nie ma takiego, któremu odmówiłbym pomocy.

Było też oczywiście wiele głośnych spraw, które zakończyły się sukcesem, np. ta związana z prowadzeniem przez sportowców działalności gospodarczej i opodatkowaniem. Żużlowcy, ale także siatkarze czy koszykarze, zaoszczędzili dzięki temu miliony złotych. Wcześniej udało nam się zablokować inne szkodliwe przepisy, jak ten dotyczący obowiązkowych, ale bardzo drogich ubezpieczeń. Pracujemy nad tym, żeby zawodnicy mieli solidną ochronę, ale za niewielkie składki. Co roku dostają najkorzystniejsze oferty na rynku.

Jeszcze kilka lat temu nikt nie zwracał uwagi na żużlowców, nie chciał z nimi rozmawiać. Dzięki poprawnym relacjom z Polskim Związkiem Motorowym i Speedway Ekstraligą wprowadzane są jednak przepisy zabezpieczające zawodników i nawet w razie upadku klubu udaje się odzyskać dla nich dużą część środków, co do niedawna było niemożliwe. Utworzenie stowarzyszenia było strzałem w dziesiątkę, bo dzisiaj, przy tych zapędach prezesów, to żużlowcy musieliby płacić za jazdę.

Kto w tym roku będzie się bił o mistrzostwo Polski?

Myślę, że ktoś z czwórki: Stal Gorzów, Fogo Unia Leszno, Ekantor.pl Falubaz Zielona Góra, Get Well Toruń. Już w ubiegłym roku mówiłem, że Stal jest pretendentem do tytułu, ale moje prognozy się nie sprawdziły. W tej chwili wydaje się, że to kompletny zespół, bez słabych punktów.

Może w takim razie derby w finale?

Dawno tego nie było.

Mocnym atutem Falubazu wydaje się trener Marek Cieślak. Zdobywał medale z każdą drużyną ligową, czterokrotnie prowadził je do tytułu.

Na pewno wyciągnie z Falubazu maksimum. Problemem jest przesuwający się w czasie powrót Jarka Hampela. Jeżeli szybko wróci do formy, Falubaz będzie walczył o końcowy triumf.

Były menedżer zespołu Jacek Frątczak obawia się, że rywale w Grand Prix będą próbowali wykorzystać fakt, że Hampel jest świeżo po kontuzji. Z kolei były prezes Stali Władysław Komarnicki twierdzi, że Hampel to jeden z kandydatów do mistrzostwa świata, bo tego typu ludzie bardzo szybko zbierają się po przykrych doświadczeniach.

Każdy jest skupiony na swojej jeździe i nie sądzę, że Jarek będzie narażony na ostrzejsze ataki tylko dlatego, że nazywa się Hampel i wraca po kontuzji. Daleko też mu do myśli o tytule mistrza świata.

Kto więc zdobędzie złoto? Tai Woffinden drugi raz z rzędu?

Dla mnie Anglik jest faworytem numer jeden. Ale mam nadzieję, że w walkę o medal włączy się Maciek Janowski. Jest już bardzo dojrzałym zawodnikiem, nie satysfakcjonuje go tylko dobra jazda w lidze. W Grand Prix nie ma zawodników, których musiałby się obawiać.

Czego się pan spodziewa po naszych debiutantach w Grand Prix: Bartoszu Zmarzliku i Piotrze Pawlickim?

Dwa zupełnie różne charaktery, dwie całkiem inne metody podejścia do sportu. Zobaczymy, która okaże się skuteczniejsza. Może obydwie. Moim zdaniem chłopaki będą największą atrakcją Grand Prix. Obaj są bardzo zdeterminowani, mają ogromne umiejętności i są w stanie wygrać z każdym na świecie. Nie oczekuję, że zdobędą medale już w tym roku, ale jeśli znajdą się w czołowej ósemce, nie będzie to niespodzianką. Może jeszcze zabraknąć im doświadczenia, chłodnej głowy, ale takie są prawa młodości.

Cykl Grand Prix rusza 30 kwietnia w Krsko (Słowenia), dwa tygodnie później zawody w Warszawie. Myśli pan, że tym razem czeka nas prawdziwe święto żużla?

Jestem przekonany, że na Stadionie Narodowym zobaczymy imprezę, która będzie dopracowana pod każdym względem, że uda się stworzyć niezapomniane widowisko i zmazać plamę. To, co wydarzyło się rok temu, to był wypadek przy pracy. Ale teraz nikt już nie może sobie pozwolić na jakiś błąd czy niedopatrzenie.

W jakiej roli zobaczymy pana na Narodowym: komentatora, widza, eksperta?

Jeszcze nie wiem. Być może w każdej z nich. Ale na pewno na stadionie mnie nie zabraknie.

—rozmawiał Tomasz Wacławek

CV

Krzysztof Cegielski, 36 lat. Wychowanek Stali Gorzów. Reprezentował też Wybrzeże Gdańsk, Start Gniezno (dwukrotnie) i WTS Wrocław. Wicemistrz świata juniorów (2000), srebrny medalista Drużynowego Pucharu Świata (2001), brązowy medalista mistrzostw Europy (2001). W 2003 roku podczas meczu ligi szwedzkiej doznał poważnego wypadku – motocykl rywala wgniótł go w bandę. Uszkodził rdzeń kręgowy, utracił władzę w nogach, ale intensywna rehabilitacja pozwoliła mu po dziesięciu latach wstać z wózka.

Rzeczpospolita: Urodził się pan w Gorzowie Wielkopolskim. Żużel to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Krzysztof Cegielski: Metanol miałem we krwi. Rodzice byli wielkimi kibicami i wszędzie nas, trzech synów, ze sobą zabierali. Pierwsze zawody zaliczyłem jeszcze przed narodzinami, w brzuchu mamy. W Gorzowie mieszkaliśmy niedaleko stadionu, 2, może 3 km w linii prostej, w dzielnicy żużlowej, więc byłem na ten sport skazany.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej