Nie mam zamiaru bronić postaci Prospera

O roli w szekspirowskiej „Burzy” w reżyserii Anny Augustynowicz na 40-lecie sceny – opowiada Bogusław Kierc, aktor i poeta, były dyrektor Teatru Współczesnego w Szczecinie.

Publikacja: 17.03.2016 16:00

Fot. Maciej Szwed

Fot. Maciej Szwed

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Ma pan na koncie rolę Cedry w „Popiołach” Wajdy, udział w spektaklach Jarockiego, Kajzara, Brauna, dyrekcję we Współczesnym, autorskie spektakle, tomiki poezji i książki eseistyczne. A czym jest rola Prospera, uznawana zazwyczaj za pierwsze podsumowanie kariery?

Bogusław Kierc: Zajmuje wyjątkowe miejsce, ponieważ także w mojej działalności pisarskiej mit Prospera był, i chyba jest, dla mnie jednym z najważniejszych. I nie mam bynajmniej na myśli marzeń aktora, który chciałby zagrać wielką szekspirowską postać. Chodzi o rodzaj mitycznej „tożsamości”. Trzynaście lat temu, kiedy kończyłem sześćdziesiątkę, skomponowałem monodram oparty na tekstach z mojej książki „Zaskroniec” i jego bohaterom był właśnie Prospero – już po wyrzeczeniu się swoich czarnoksięskich mocy. Sięgając do bliższej historii, Antenora w „Odprawie posłów greckich” w Teatrze Polskim w Warszawie grałem – z inspiracji reżysera Ryszarda Peryta – według „rytu prosperowego”. Oczywiście, kiedy teraz pracuję nad rolą w „Burzy”, przyglądam się Prosperowi jeszcze dokładniej. Zastanawia mnie jego okrucieństwo oraz rozszczepienie na to, co z siebie odnajduje w Arielu i w Kalibanie, których zadręcza. Już sama burza, którą wywołuje, by ściągnąć na wyspę swoich wrogów, jest rodzajem wyrafinowanego okrucieństwa, podobnie jak późniejsze tortury psychiczne i fizyczne, jakim poddaje swoich bohaterów. Wszystko to pokazuje demoniczną i ciemną stronę światłego księcia, który słynął z umiłowania nauk i godności charakteru, jak sam mówi o sobie.

To ciekawe, że może w zgodzie z duchem polskiej martyrologii Prospero pozbawiony władzy przez brata był uważany za ofiarę. Tymczasem po 1989 roku w polskim teatrze postrzega się go jako człowieka, który utracił władzę, bo zaniedbał rządy i rodzinę. Zajmował się sobą i swoją pasją. Był oderwany od życia. Ocknął się, gdy już było za późno.

Prospero jest nie tylko pokrzywdzonym, ale i krzywdzicielem. To bardzo niejednoznaczna postać i na pewno nie można jej idealizować. Nie mam zamiaru na scenie, jak to się mówi w żargonie teatralnym, bronić postaci.

I nie wydobędzie pan żadnej jego dobrej strony?

Pana pytanie jest bezwiednie okrutne, ponieważ mogę mówić o pewnym intymnym pokrewieństwie z Prosperem, co dotyczy rzecz jasna mojej praktyki poetyckiej i „zanurzenia się w księgach”. Również prywatnie tajemnica Prospera, odkrywana i na zmianę zakrywana, jest mi bliska. To jest sytuacja analogiczna do Konrada w „Dziadach”, u którego prometeizm przesłania pychę i bluźnierczą brawurę, sprawiającą, że poeta stawia siebie w centrum świata. Dlatego, „spowiadając” Prospera, poddaję rachunkowi sumienia również to, co we mnie było i bywa „niechwalebne” czy – po prostu – złe.

Był pan dyrektorem artystycznym Teatru Współczesnego w trudnym okresie transformacji systemowej w latach 1990–1992. Jak pan zapamiętał tę dyrekcję, która związała pana ze Szczecinem?

Nie chciałbym, żeby brzmiało to patetycznie, ale przeżywaliśmy wtedy czas „pionierski”. Przekształcenia społeczne i polityczne zawsze wymagają w teatrze świadomie prowadzonych działań. Starałem się, żeby teatr, za którego program artystyczny byłem odpowiedzialny, zjednywał widzów atrakcyjną sztuką przenikliwego namysłu nad tym, co niezbędne do bycia człowiekiem wśród ludzi. Zaczynałem od „Sodomy” Juliana Stryjkowskiego i „Żony Lota” według wierszy Wisławy Szymborskiej. Taka inauguracja wywoływała kontrowersje: pukano się w głowę, nie przypuszczano nawet, że „dowcipna krakowska poetka” dostanie literacką Nagrodę Nobla. Poezja była nieustannie obecna w repertuarze – graliśmy spektakle oparte na twórczości Anny Kamieńskiej, Juliana Przybosia, Mirona Białoszewskiego, Oskara Miłosza, Rafała Wojaczka.

Jak publiczność reagowała?

„Zdobywanie” jej było bardzo trudne. Na przykład, kiedy graliśmy „Żonę Lota”, odwiedziła nas grupa żołnierzy, liczących na to, że zobaczą coś innego. Ale wielu młodych ludzi stawało się wiernymi widzami Współczesnego. Scena Poetycka nazywana „rękopisem”, bo prezentowaliśmy rękopisy poetów, komplementarnie dopełniała repertuar Dużej Sceny. Wtedy uważałem, że takie działania są niezbędne. Dziś zdaję sobie sprawę, że było to spore ryzyko. Ale jak się okazuje – miało sens. Mam czuły szacunek i wdzięczność dla bezpośredniości i rzetelności osób tworzących zespół – prawdziwy zespół! – Teatru Współczesnego. Wiele z nich pracuje tam do dziś. Dużą radością i satysfakcją napełniają mnie losy Teatru Współczesnego już pod artystyczną dyrekcją Anny Augustynowicz, która reżyseruje „Burzę” – właśnie w jego czterdziestolecie.

Proponując ambitny program, musiał pan coś mieć również z mędrca Prospera?

Nie wiem, czy z mędrca, i nie wiem, na ile mi się to udawało, ale nie chciałem rządzić autorytarnie, nawet w imię wyższych celów. Idąc rano do teatru, odprowadzałem do przedszkola swoją młodszą córeczkę, która miała niespełna trzy lata, mniej więcej tyle ile Miranda, gdy Prospero został wygnany ze swojego księstwa. Przemyśliwałem wtedy możliwość wyrzeczenia się „czarodziejstwa”.

Kto pana zaprosił do Szczecina?

Dyrektor Kazimierz Krzanowski. Ale do dziś nie wiem, czyim był pomysł, żeby powierzyć mi tę dyrekcję.

Jakim miastem był Szczecin w okresie pana dyrekcji, gdy rząd nie doceniał znaczenia miasta i zostawiał go na łasce losu?

Kiedy wcześniej przyjeżdżałem do Szczecina, wydawał mi się miastem wyjątkowym, mocno osadzonym w Europie – jednym z ważniejszych miast europejskich. Bardzo dziwiły mnie wypowiedzi ludzi mieszkających i pracujących w Szczecinie, którzy traktowali swoje miasto prowincjonalnie. Generalnie miasta, w których bywałem czy przebywałem, w Polsce i zagranicą, odczuwałem jako takie, w których się po prostu jest, i takie, które się „powierzają”, oddają. Szczecin należy do tych drugich.

—rozmawiał Jacek Cieślak

Rzeczpospolita: Ma pan na koncie rolę Cedry w „Popiołach” Wajdy, udział w spektaklach Jarockiego, Kajzara, Brauna, dyrekcję we Współczesnym, autorskie spektakle, tomiki poezji i książki eseistyczne. A czym jest rola Prospera, uznawana zazwyczaj za pierwsze podsumowanie kariery?

Bogusław Kierc: Zajmuje wyjątkowe miejsce, ponieważ także w mojej działalności pisarskiej mit Prospera był, i chyba jest, dla mnie jednym z najważniejszych. I nie mam bynajmniej na myśli marzeń aktora, który chciałby zagrać wielką szekspirowską postać. Chodzi o rodzaj mitycznej „tożsamości”. Trzynaście lat temu, kiedy kończyłem sześćdziesiątkę, skomponowałem monodram oparty na tekstach z mojej książki „Zaskroniec” i jego bohaterom był właśnie Prospero – już po wyrzeczeniu się swoich czarnoksięskich mocy. Sięgając do bliższej historii, Antenora w „Odprawie posłów greckich” w Teatrze Polskim w Warszawie grałem – z inspiracji reżysera Ryszarda Peryta – według „rytu prosperowego”. Oczywiście, kiedy teraz pracuję nad rolą w „Burzy”, przyglądam się Prosperowi jeszcze dokładniej. Zastanawia mnie jego okrucieństwo oraz rozszczepienie na to, co z siebie odnajduje w Arielu i w Kalibanie, których zadręcza. Już sama burza, którą wywołuje, by ściągnąć na wyspę swoich wrogów, jest rodzajem wyrafinowanego okrucieństwa, podobnie jak późniejsze tortury psychiczne i fizyczne, jakim poddaje swoich bohaterów. Wszystko to pokazuje demoniczną i ciemną stronę światłego księcia, który słynął z umiłowania nauk i godności charakteru, jak sam mówi o sobie.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej