Z artystami za pan brat

Ważna jest ocena ludzi, poczucie, że robimy coś pożytecznego – mówi Katarzyna Napiórkowska, właścicielka słynnej galerii sztuki.

Publikacja: 23.02.2016 17:00

Z artystami za pan brat

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Lubi pani odwiedzać Kraków, Zamość, Kazimierz, gdzie chętnie bywają artyści, ale jednak w Warszawie ma pani swoją galerię. Za co lubi pani to miasto?

Katarzyna Napiórkowska: Jest wiele miast w Polsce, które mnie urzekają, ale jeśli traktować nasz kraj jak żywy organizm, to Warszawa jest jej sercem, które bije najmocniej. Pamiętam tę Warszawę, która nosiła ślady wojny. To jest miasto moich rodziców, dziadków, ale też moich córek. I nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Warszawa w każdym wymiarze jest moim miastem.

Dla dzisiejszych warszawiaków pani galeria wpisana jest w historię tego miasta jak cukiernia Bliklego czy winiarnia Fukiera. I tak jak oni w nazwie firmy umieściła pani swoje nazwisko.

Mam świadomość, że nazwisko Napiórkowska nie jest łatwe do wymówienia przez obcokrajowców tak jak Fukier czy Blikle. Kiedy robiono program z francuskiej telewizji, to zobaczyłam, że Francuz uczył się go dość długo, a jak się nauczył, to musiał pokonać następną trudność, bo nasza galeria mieści się przy ulicy Świętokrzyskiej. Zdecydowałam się na nazwę Galeria Katarzyny Napiórkowskiej z poczucia odpowiedzialności. Można powiedzieć, że wrastałam w Warszawę poprzez sztukę. Zaczęłam swoją pracę tuż po studiach w galerii ZPAP na Krakowskim Przedmieściu, którą przez lata kierowałam. I potem tęsknota za własną galerią była czymś naturalnym.

Prywatną galerię sztuki stworzyła pani jako jedna z pierwszych w Polsce. Najpierw na Starym Mieście.

Wydawało mi się, że to najbardziej naturalne miejsce dla powstania takiej placówki. Bycie blisko artystów i ich dzieł było dla mnie chlebem codziennym. Często byłam zapraszana na strychy kamienic Starego Miasta, gdzie mieściły się i mieszczą pracownie artystów. Przyjaźniłam się z prof. Eugeniuszem Eibischem, który miał pracownię na Starym Mieście. Anna Karpowicz miała pracownię tam, gdzie Olga Boznańska. Na Starówkę zawitał też słynny nowojorczyk Rafał Olbiński.

Jak pani dociera do tych ludzi?

Na pewno nie wchodzę oknem, tylko drzwiami. Czasem mam wrażenie, że wręcz jestem oczekiwana. To lata pracy. Wielu artystów zaczynało na rynku sztuki właśnie u mnie. Pokazywałam pierwsze prace Dwurnika, ba, pokazywałam prace Marii Anto porównywanej przez krytyków do Fridy Kahlo, Tanguyego, Ernsta, Chirico i Rousseau. Po ekspozycji w Zachęcie wystawiała niewielkie obrazy na Krakowskim Przedmieściu. Wtedy się z nią zaprzyjaźniłam i ta przyjaźń trwała wiele lat. Podobnie było z innymi – Starowieyskim, Fałatem, Szajną. Oni zawsze otwierali dla mnie drzwi.

Zrobiła pani kilkaset wystaw twórców uznanych i młodych, utalentowanych debiutantów, ale nie ogranicza się pani do malarzy. W gronie autorów znalazł się też znakomity aktor Janusz Gajos.

To zabawna historia. Przed laty przyszła do mnie piękna blondynka, przedstawiła się „Gajos” i zaproponowała wystawę fotografii. Odpowiedziałam, że tym się nie zajmujemy, ale skoro już jest, to chętnie obejrzę zdjęcia. Ponieważ mnie urzekły, zapytałam, czy ma coś wspólnego ze słynnym aktorem. – Tak – odpowiedziała. – Jestem jego żoną, a to są jego prace. I tak zorganizowałam wystawę panu Januszowi, a potem dwie kolejne.

Warszawa jest trudnym miastem dla artystów?

Tak, choć bardzo ich przyciąga. Często wydaje mi się, że jest to miłość nieodwzajemniona. Wiem, ile artyści dali temu miastu, ale też nigdy nie zapomnę, jak Jacek Sienicki przyszedł i powiedział, że mu zabierają pracownię. Do dziś czuję ten ból. Nie powiem, że moja praca jest niedoceniona, bo mam kilka odznaczeń państwowych. Nie zabiegam o wsparcie państwa, zdawałam sobie sprawę, że muszę funkcjonować bez dotacji. Ważna jest ocena ludzi, poczucie, że robimy coś pożytecznego. To dodaje nam skrzydeł.

Ale bywa też drogą przez mękę. Pierwsza galeria na Starówce stała się łakomym kąskiem dla znanego restauratora…

…którego nazwiska nie wymienia się w dobrym towarzystwie. Procesowałam się z nim przez lata, na szczęście odzyskałam placówkę, ale tamto zawładnięcie i pozbawienie mnie środków do życia zmusiło mnie do poszukiwania kolejnego miejsca na mapie stolicy. I tak, ku uciesze warszawiaków, otworzyliśmy galerię przy Świętokrzyskiej.

Jak doszło do otwarcia galerii w Brukseli?

Wykorzystując kontakty międzynarodowe, starałam się pokazywać sztukę polską w różnych zakamarkach świata. Robiłam wiele wystaw z Dusseldorfie, Avignonie, byłam zaproszona do Tel Awiwu. Kiedy ruszyła budowa metra i galeria na świętokrzyskiej została praktycznie odcięta od świata, postanowiłam z córkami, że musimy coś zrobić. Ponieważ Justyna miała wykłady w Parlamencie Europejskim na temat sztuki polskiej, pojechałyśmy do Brukseli, zrobiłyśmy wystawę obok galerii Bozar. Konsekwencją było otworzenie w 2011 roku filii naszej galerii w prestiżowej dzielnicy Mont des Arts, w pobliżu Muzeów Królewskich. Od inauguracji zorganizowaliśmy 27 wystaw.

Pani po prostu potrafi niepowodzenia przekuwać w sukces. Galeria na Świętokrzyskiej nie powstałaby, gdyby ze Starego Miasta nie próbował pani usunąć wspomniany restaurator, a gdy funkcjonowanie ulicy Świętokrzyskiej sparaliżowała budowa metra, pani otworzyła filię w Brukseli.

Były momenty załamania. Ale zawsze przypominam sobie, że jestem Koziorożcem i nie mogę płakać. Po prostu to, co robię, daje mi satysfakcję. Mam wsparcie artystów i obu córek, które idą ramię w ramię ze mną. Teraz one też budują tę galerię. Kiedyś robiłam ją dla nich, teraz razem z nimi.

Pani ulubione miejsca w Warszawie?

Jest ich wiele. Przede wszystkim Ogród Saski, bo tu się zaręczyłam. Może te nowe dzielnice wydają się trochę obce, ale lubię bywać na Krakowskim Przedmieściu, u Hopfera, Fukiera, dobrze wspominam Złotą Kaczkę. Teraz, niestety, jest za dużo restauracji sieciowych, ale ogólnie nie jest źle.

—rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

Rzeczpospolita: Lubi pani odwiedzać Kraków, Zamość, Kazimierz, gdzie chętnie bywają artyści, ale jednak w Warszawie ma pani swoją galerię. Za co lubi pani to miasto?

Katarzyna Napiórkowska: Jest wiele miast w Polsce, które mnie urzekają, ale jeśli traktować nasz kraj jak żywy organizm, to Warszawa jest jej sercem, które bije najmocniej. Pamiętam tę Warszawę, która nosiła ślady wojny. To jest miasto moich rodziców, dziadków, ale też moich córek. I nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Warszawa w każdym wymiarze jest moim miastem.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej