Według mnie był to dobry rok dla Małopolski i drugi taki nieprędko się powtórzy. Teraz już wszyscy zaprotestują. Przecież forsy było za mało, a potrzeb za dużo, dobre chęci nie zawsze dopisywały. Nie udało się rozpocząć jakiejś budowy, wywalczyć w Brukseli więcej na to i tamto. Nad Krakowem zagnieździł się tej jesieni wyjątkowo jadowity smog, a pierwszy rok wybranego na czwartą już kadencję prezydenta Krakowa został zapaskudzony przez niejasne powiązania z oskarżonym o parę przestępstw byłym wszechmocnym dyrektorem Janem Tajsterem. W zależności od partyjnych sympatii będzie jeszcze bardziej kontrowersyjnie: jedni powiedzą, że w wyniku ostatnich wyborów wraca najgorsze, inni zawołają, że dopiero teraz nastąpi „dobra zmiana” i wreszcie „damy radę!”. Nikomu nie dogodzisz.

Na coś innego proponuję zwrócić uwagę. Kiedy tylko zwycięska partia odebrała zasłużone gratulacje, wszyscy byli przekonani, że również w lokalnym samorządzie nastąpią zmiany, choć nie wymagają one przyśpieszonych wyborów. Wystarczy, żeby w sejmiku małopolskim dzierżące prym i piastujące urząd marszałka PSL porzuciło dotychczasowego koalicjanta, by sytuacja zmieniła się na podobieństwo ogólnopolskiej. Jest dostatecznie wielu rajców b. stołecznego miasta Krakowa obnoszących się ze swoją „niezależnością”, być może po to, by ją w sprzyjającej chwili sprzedać za lukratywną posadę. Historia najnowsza pokazuje, jak łatwo zmieniać sojusze.

Nic takiego nie nastąpiło; układ sił lokalnych nie zmienił się od wyborów samorządowych w 2014 r. Czyżbym się cieszył – niczym niektórzy przedstawiciele sił ostatnio przegranych – że przynajmniej na naszym podwóreczku wszystko pozostało po staremu? Przenigdy! Małopolska potrzebuje zmian, oby tylko dobrych. Nie wykluczam, że przesunięcia nastąpią, a partnerzy – ślubujący dozgonną wierność – rozejdą się niekoniecznie po dżentelmeńsku. Ale stan obecny świadczy o chwalebnej powściągliwości; nikt tu nie leci za nowymi błyskotkami ani za posadami. Zwycięzcy muszą się bardziej postarać, a przegrani wydają się pojmować, że walczą nie tylko o stołki albo o zrobienie na złość swoim tymczasowym pogromcom. Wyniesieni do rządzenia zaczynają się uczyć tej trudnej sztuki i już pojmują, że to nauka gorzka. Zepchnięci przez wyborczy werdykt zaczynają rozumieć, że opozycyjność to także troska o państwo (nawet lokalne) i że nie polega ona tylko na złorzeczących wrzaskach.

Może taką nauką Małopolska mogłaby się pochwalić w mijającym roku, bo na szczeblu warszawskim idzie ona jakby gorzej.