To już jest ironia losu. Prywatny klub z małej wsi jest dziś lepszy od dawnych potentatów, za którymi stała kiedyś potęga gospodarcza południowo-wschodniej Polski.

Pomysł ministra skarbu Eugeniusza Kwiatkowskiego powołania do życia Centralnego Okręgu Przemysłowego, przyczynił się też (o czym pewnie inicjator nie myślał) do rozwoju sportu na tym terenie. Gdzie jest przemysł, tam powstają kluby. Kiedy w latach 20. i 30. ubiegłego wieku uruchamiano fabryki i wytwórnie w Radomiu, jego okolicach, na Kielecczyźnie, Lubelszczyźnie, w Stalowej Woli czy Mielcu, zaraz pojawiały się tam kluby o oryginalnej nazwie Stal. Po wojnie tę poetycką tradycję kontynuowano. Mieliśmy więc Stale również w Rzeszowie, Sanoku, Kraśniku, Nowej Dębie.

Nazwa klubu mówiła, czym zajmuje się finansująca go fabryka. W czasach zimnej wojny, kiedy wróg podsłuchiwał, czaił się za każdym rogiem i generalnie dybał na nas i naszą socjalistyczną gospodarkę, trzeba było uważać, co się mówi. Ten nastrój oddawał dialog z kabaretu Tey, w którym Bogdan Smoleń opowiada Zenonowi Laskowikowi, że pracuje w fabryce „różnistych bombek”. Cenzura była bardzo czuła na punkcie obronności, ale nazwy klubów sportowych z terenów COP, a więc i Podkarpacia, wymykały się spod jej kontroli. Wróg brał w poniedziałek do ręki „Przegląd Sportowy”, patrzył na tabele i wszystko wiedział. Kiedy grał Granat Skarżysko z Prochem Pionki albo Broń Radom z Walterem Rzeszów, to wiadomo było, że to nie są kluby finansowane przez rolników. Do tego Avia w Świdniku, Siarka w Tarnobrzegu, Tłoki w Gorzycach, Star w Starachowicach, Stomil Wisłoka w Dębicy (o mecze w Dębicy bili się sędziowie, bo jeździli tam na oponach łysych, a wracali na nowych). Izolator Boguchwała też miał nazwę wiele mówiącą, chociaż może nie działała na wyobraźnię tak, jak Błękit Cyców czy Naprzód Pogorzałe.

W ekstraklasie grało pięć klubów z Podkarpacia: Stal Mielec, Stal Rzeszów, Stal Stalowa Wola, Siarka Tarnobrzeg i Igloopol Dębica. Mielczanie byli dwukrotnie mistrzami Polski, a kiedy w tamtejszej Stali występowali: Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak, Andrzej Szarmach, Jan Domarski czy Zygmunt Kukla, nawet Hamburger SV i Real Madryt miały przed nimi pietra. Hiszpanie (z Vicente Del Bosque) mogli sobie drwić, kiedy położono ich na piętrowych łóżkach hotelu Jubilat, ale kiedy wyszli na sąsiadujące z nim boisko, musieli się namęczyć, żeby wygrać.

Dziś wszędzie tam czuć tylko zapach wspomnień. Przemysł wciąż ten sam, pojazdy na gąsienicach ze Stalowej Woli i śmigłowce z Mielca dobrze się sprzedają, ale nie ma to żadnego związku z sytuacją klubów. Od kiedy państwo przestało na nie łożyć, ludzie biorą sprawy we własne ręce i nie zawsze im się udaje. Niewątpliwie udało się państwu Witkowskim, których firma Termalica Bruk-Bet z Niecieczy sponsoruje piłkarzy, skutecznie rywalizując z najlepszymi w kraju. Swój prywatny wkład w historię polskiego futbolu ma też Kazimierz Greń, do niedawna prezes Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej. Pod stadionem w Dublinie obdarowywał rodaków biletami na mecz reprezentacji, oni wciskali mu za to pieniądze, a on nie chciał brać. PZPN zawiesił Grenia za tę inicjatywę, a on nie może się z tą niesprawiedliwością pogodzić. Doszło do tego, że dziś groteskowy prezes jest najbardziej znaną postacią w rzeszowskim okręgu. Kiedy na czele rankingu popularności znajdowali się piłkarze i trenerzy, Podkarpacie należało do futbolowych potęg.