Bieszczadzkie wędrówki ludów

Nie było jeszcze książki, która równie interesująco i wyczerpująco opowiadałaby o dwudziestowiecznej historii południowo-wschodniej Polski jak „To nie jest miejsce do życia” Krzysztofa Potaczały.

Publikacja: 21.01.2018 20:30

Na okładce widnieje Stalin. Wyprostowany, żelbetonowy, z fajką w dłoni. Postawiono go w Ustrzykach Dolnych w 1951 r. Wytrwał przez pięć lat, pozdrawiany skinieniem głowy przelęknionych mieszkańców, ale też często upokarzany. Jak choćby wtedy gdy kilku mieszkańców miasteczka założyło się o litr wódki, że przemienią Generalissimusa w chłopa. Założyli mu poplamiony waciak, obok cokołu postawili rower Ukraina i wsadzili w kieszeń kartkę: „Masz kufajku i maszynu, to się wynoś, skur…!”.

Inni bezczelni mieszkańcy potrafili postawić krwawemu Gruzinowi brzozową miotłę u stóp do sprzątania albo wsadzali na głowę blaszane wiadro. Jeden nadzwyczaj rozrzutny dowcipniś zawiesił mu nawet pęto kiełbasy na szyi. Ubecja miała pełne ręce roboty z tym nieszczęsnym pomnikiem, aż wreszcie w 1956 r. zwalono go, ciągnąc końmi w różne strony. Świadkowie wspominają, że długo się bronił, ale ostatecznie uległ i skończył w górskim strumieniu z odłupanymi fragmentami, które mieszkańcy Ustrzyk zachowali sobie na pamiątkę po straszno-śmiesznych czasach.

Nie bez powodu Stalin otwiera książkę Krzysztofa Potaczały. Jej podtytuł brzmi bowiem „Jak Stalin wysiedlał ludzi znad Bugu i z Bieszczad” i stanowi zapis przymusowych migracji ludzi, którzy z Bieszczad zostali wysiedleni lub których przywieziono tu pod przymusem. A wszystko właśnie za sprawą Stalina, który niedbałym ruchem ręki postawił granicę, nie zważając na podziały etniczne, narodowościowe, na lokalne zwyczaje, tradycje i sąsiedzkie stosunki.

Linijką po mapie

„Musiał to zrobić ktoś kompletnie pozbawiony empatii i zdrowego rozsądku, skoro na zimno haratnął na mapie krechę przedzielającą kilka wsi w taki sposób, że część z nich znalazła się po sowieckiej, a część po polskiej stronie. Tym samym rozdzielono sąsiadów, przyjaciół, a nawet bliższych sobie ludzi, którzy znaleźli się w dwóch różnych krajach, choć dzieliła ich niekiedy odległość kilometra” – czytamy u Potaczały.

Autor od lat zajmuje się historią Bieszczad oraz ich kulturowym tłem i kolorytem. W dorobku ma trzy tomy reportaży „Bieszczady w PRL” oraz książkę „KSU. Rejestracja buntu” o znanym zespole punkowym z Ustrzyk Dolnych, który swą nazwę wziął od lokalnego skrótu na tablicach samochodowych.

„To nie jest miejsce do życia” ukazała się w księgarniach nakładem wydawnictwa Prószyński pod koniec 2017 roku i stanowi podsumowanie dotychczasowej pracy Krzysztofa Potaczały, a jednocześnie jest jedną z najważniejszych książek poświęconych regionowi w ostatnim czasie. Jak w pigułce opowiada ona o skomplikowanej historii mieszkańców południowo-wschodnich rubieży.

Książkę o Bieszczadach Krzysztof Potaczała zaczyna niecodziennie, bowiem od historii Nadbużan, którzy zamieszkiwali tereny położone między Bugiem a dzisiejszą wschodnią granicą Polski, mniej więcej na wysokości Hrubieszowa i Tomaszowa Lubelskiego. Były to tereny, które po 1945 r. przypadły Polsce, ale po paru latach połakomili się na nie Sowieci i w 1951 r. złożyli Polakom propozycję nie do odrzucenia. Zaproponowali mianowicie wymianę nadbużańskich, bogatych w czarnoziemy, żyznych terytoriów na bieszczadzkie tereny Bojkowszczyzny i Łemkowszczyzny, przetrzebionych wskutek akcji „Wisła”, wymierzonej teoretycznie w nacjonalistyczne organizacje UPA i OUN, a koniec końców uderzającej we wszystkich, których pochodzenie budziło wątpliwości.

Czytamy u Potaczały szczegółowe wspomnienia z procesu przesiedleńczego. Jak przebiegał on krok po kroku, jak wyglądała podróż i co zastali Nadbużanie w nowym miejscu, którego nie ośmieliliby się nazwać domem. Przyzwyczajeni od 1939 r. do tułaczki nie mieli pewności, czy to koniec ich wędrówki ludów.

Potaczała, choć jest dziennikarzem i reporterem, to napisał książkę jak rasowy historyk. Sięga do wspomnień, świadectw i źródeł historycznych. Odtwarza okoliczności polityczne, społeczne i ekonomiczne. Pozwala na moment wczuć się w wysiedlanych ludzi, którzy nie tracili nadziei, ufając, że wyjazd nie jest ostateczny i jeszcze kiedyś wrócą do swoich gospodarstw. Dlatego wielu z nich nie zdecydowało się pojechać na dalekie ziemie zachodnie, bo wciąż żyli nadzieją, że powrót będzie możliwy. A z Bieszczad będzie bliżej nad Bug niż choćby z Pomorza Zachodniego.

Ziemia jałowa

Z kolei w następnych rozdziałach Krzysztof Potaczała przenosi nas w okolice Ustrzyk Dolnych i wraca do ludzkich wspomnień z okresu okupacji sowieckiej, niemieckiej, a potem znowu sowieckiej. Kreśli panoramę narodowości – Polaków, Ukraińców, Żydów, Rusinów i pomniejszych wspólnot narodowościowych oraz religijnych.

Pokazuje, jak z mapy etnicznej znikały kolejne grupy. Na samym początku Cyganie i Żydzi wymordowani przez wojska niemieckiego Wehrmachtu i esesmanów z Einsatzgruppen. Potem Polacy, zabijani i przepędzani przez ukraińskich sąsiadów zaczadzonych nacjonalistycznymi hasłami. Chwilę później Ukraińcy musieli zapłacić za swoje grzechy i sami padli ofiarą kolejnych represji oraz czystek. Na końcu do wyjazdu zmuszani byli wszyscy, którzy nie mieli jednoznacznie polskich korzeni, czyli wszelkiej maści Rusini, Bojkowie i Łemkowie. Bieszczady z każdym rokiem się wyludniały, więc kiedy Nadbużanie przyjechali w 1951 r., zastali tam puste i wyniszczone gospodarstwa oraz leżące odłogiem nieurodzajne pola. Przeciwieństwo tego, co zostawili – wychuchane gospodarstwa i pola przynoszące nadzwyczaj obfite plony.

Zderzenie propagandy i rzeczywistości było dla przesiedleńców wstrząsem. Obiecywano im złote góry, a zastali trudne warunki klimatyczne, nieurodzajną ziemię i nadchodzącą zimę, bo był listopad. „Gdy bladym świtem otworzyły się drzwi, ludzie nie wierzyli własnym oczom. Wielu po raz pierwszy w życiu zobaczyło góry. Nie skojarzyły się im z niczym pozytywnym, nie dostrzegli w nich piękna, a jedynie przeszkodę. Wyobrazili sobie, że zostaną wciśnięci w te wzniesienia i że spomiędzy nich nie będzie już ucieczki. I nikt, dosłownie nikt nie chciał wysiąść” – cytuje jedno z licznych świadectw autor.

Ludzie wpadali w rozpacz, a niektórzy w autentyczne szaleństwo: „W którymś z wagonów podniesiono krzyk; po chwili już we wszystkich tłum lamentował i przeklinał, a stojący przy torach zdezorientowani żołnierze nie wiedzieli, jak reagować. W pewnym momencie dwie kobiety wyskoczyły z wagonów; z wrzaskiem, że wolą zginąć, niż tutaj żyć, pobiegły jak oszalałe do pobliskiej rzeki. Na zewnątrz były może cztery stopnie; pospieszono im na ratunek i dopiero po szarpaninie wywleczono na brzeg”.

Bieszczady, które dzisiaj kojarzą się z przygodą i naturą nieskażoną działalnością człowieka, przesiedleńcom prezentowały się niczym ziemia jałowa. Krzysztof Potaczała pisze, że „nikt z przywiezionych w Bieszczady Zabużan nie dostrzegał ich uroku. Nie tylko u schyłku jesieni, gdy trawy zrudziały, a drzewa przybrały złocistobrązowe barwy, ale i później – podczas zim, jakich dotąd nie znali, gdy wioski kąpały się w czystym śniegu, a biały puch podchodził do okien chat i otulał je niby pierzyną. Bali się gór, a jednocześnie ich ciekawiły”.

Niektórzy przez wiele miesięcy potrafili siedzieć na spakowanych walizach i kufrach, usiłując w ten sposób zakląć bolesną rzeczywistość. Zwłaszcza starsze pokolenie miało problem z adaptacją.

Autor „To nie jest miejsce do życia” potrafi umiejętnie wyważyć historyczne fakty, statystyki i opisy politycznych uwarunkowań ze świadectwami ludzi, których spotkał ciężki los. Krzysztof Potaczała stara się o nikim nie zapominać. Pisze o Polakach, Żydach, Ukraińcach i przesiedlonych na ziemie zachodnie Rusinach. Interesują go wszystkie strony migracyjnego procesu – ci, którzy przyjechali w Bieszczady, a których potomkowie do dziś tam żyją, ale także ci, którzy z Bieszczad musieli wyjechać i trafili do poniemieckich gospodarstw i kamienic.

Bezcenne świadectwa

Obficie dzieli się szczegółami i obyczajowymi ciekawostkami, czasem nawet humorystycznymi scenkami. Czytamy na przykład o armii rozbestwionych kotów, których w pustych gospodarstwach było w 1951 r. pełno. Wspomina także o greckich uchodźcach politycznych, których w ramach komunistycznej solidarności osiedlono w okolicach Ustrzyk. Ciągle jednak pamięta o dramatycznym ciężarze opowiadanej historii. O zapomnianych grobach partyzantów, o żydowskich kirkutach, na których Sowieci stawiali obory, a także o zniszczonych cerkwiach.

Nie jest to stricte książka historyczna – bibliografia jest zbyt skromna, by uznać ją za pozycję naukową. Z drugiej strony trudno odmówić jej historycznej rzetelności, dlatego znakomicie spełnia rolę popularyzatorską. Bardzo dobrze napisana, wciągająca i konstrukcyjnie przemyślana. Najcenniejszy jest jednak fakt, że Krzysztof Potaczała w pierwszej kolejności oddaje głos świadkom tamtej historii oraz ich potomkom, a sam odsuwa się na daleki plan, słusznie uznając, że autentyczne wspomnienia i relacje są najważniejsze.

Na okładce widnieje Stalin. Wyprostowany, żelbetonowy, z fajką w dłoni. Postawiono go w Ustrzykach Dolnych w 1951 r. Wytrwał przez pięć lat, pozdrawiany skinieniem głowy przelęknionych mieszkańców, ale też często upokarzany. Jak choćby wtedy gdy kilku mieszkańców miasteczka założyło się o litr wódki, że przemienią Generalissimusa w chłopa. Założyli mu poplamiony waciak, obok cokołu postawili rower Ukraina i wsadzili w kieszeń kartkę: „Masz kufajku i maszynu, to się wynoś, skur…!”.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej