Stuttgart to dobre miejsce do życia

Fakt, że polscy piłkarze odgrywają ważną rolę w silnych zagranicznych klubach, przekłada się na wyniki reprezentacji, a takie sukcesy jak awans do ćwierćfinału Euro 2016 wpływają na naszą pewność siebie na boisku – mówi Marcin Kamiński, obrońca VfB Stuttgart.

Publikacja: 01.10.2017 23:30

Rz: Ślub, awans do Bundesligi, powrót do kadry – sporo dobrego dzieje się u pana.

Marcin Kamiński: To dla mnie przełomowy rok, nie tylko zawodowo, ale też prywatnie.

Za chwilę może dojść jeszcze wyjazd na mundial…

To byłoby fantastyczne dopełnienie.

Oczekiwania są wielkie. Rozbudziliście apetyty kibiców, brak awansu zostanie uznany za katastrofę.

Przez prawie całe eliminacje prowadzimy w grupie. Zdajemy sobie sprawę z własnej siły. Nikt nie wyobraża sobie, że coś mogłoby się źle potoczyć.

Trener Adam Nawałka nie lubi słowa „problem”. Ale wydaje się, że kontuzja Arkadiusza Milika na finiszu kwalifikacji to jest pewien kłopot.

Wiadomo, że Arek był istotnym punktem tej reprezentacji i dużo do niej wnosił, ale był czas, po pierwszej kontuzji kolana, kiedy zespół musiał sobie radzić bez niego i się udało. Teraz też trzeba znaleźć złoty środek i wierzę, że wyjdziemy z tego obronną ręką.

Pomóc ma wracający w Anglii do gry i formy Grzegorz Krychowiak. Mecze z Danią i Kazachstanem pokazały, że brak nam takiego defensywnego pomocnika.

Myślę, że Grzesiek w ostatnich dwóch, trzech latach udowodnił, że jest ważną częścią tej drużyny i potrafi jej dużo dać. Także bardzo cieszy fakt, że wraca po krótkiej przerwie.

Podobno był pan zaskoczony, gdy w maju, po prawie czterech latach, zobaczył swoje nazwisko na liście powołanych.

Zaskoczony to może złe słowo. Czekałem na to powołanie, ale nie spodziewałem się, że – mimo awansu do Bundesligi – nastąpi to akurat w tym momencie. Docierały do mnie sygnały, że jestem obserwowany, ale podchodziłem do tego z chłodną głową. O powołaniu dowiedziałem się dzień przed ogłoszeniem kadry. To była dla mnie wielka sprawa, bardzo się ucieszyłem.

Jak przez ten czas zmieniła się reprezentacja?

Przede wszystkim widać, że ta drużyna urosła. To, że polscy piłkarze odgrywają ważną rolę w silnych zagranicznych klubach, przekłada się na wyniki kadry, a takie sukcesy jak awans do ćwierćfinału Euro 2016 wpływają na pewność siebie na boisku.

Na zgrupowaniach panuje rzeczywiście tak rodzinna atmosfera, jak wszyscy opowiadają?

Przed powrotem do kadry dopadł mnie mały stres, jak przed wejściem do nowego miejsca. Nie wiedziałem, czego oczekiwać. Ale koledzy i sztab szkoleniowy przyjęli mnie znakomicie. Poczułem się, jakbym był tu cały czas. Szybka aklimatyzacja pozwoliła mi się skupić na najważniejszym, czyli na treningach.

Jest tak wesoło, jak można zobaczyć na wideo w portalu „Łączy nas piłka”?

Tak to właśnie na co dzień wygląda. To są żywe, naturalne reakcje, nie sztucznie wykreowana rzeczywistość. Zresztą, takich efektów nie dałoby się osiągnąć nawet przez najlepszy montaż.

A jaka atmosfera panuje w szatni VfB Stuttgart?

Wiedzieliśmy, że pierwszy sezon po powrocie do Bundesligi będzie dla nas ciężki, że o punkty będzie trudniej, ale jednocześnie byliśmy świadomi, że stać nas na dobre wyniki. Potrafimy wygrywać u siebie i nie tracić bramek. Musimy popracować nad skutecznością w meczach wyjazdowych.

Jaki cel postawiono przed zespołem?

Priorytetem jest utrzymanie. Trzeba zbierać punkty, żeby jak najszybciej zapewnić sobie spokój. Czy uda się ugrać coś więcej? Zobaczymy.

Odczuł pan już różnice między drugą a pierwszą Bundesligą?

Jest jeszcze większa jakość piłkarska, brak miejsca na jakiekolwiek błędy. Jedna pomyłka na połowie własnej czy rywala może skutkować stratą gola.

Z kim się pan trzyma w szatni?

Wcześniej z australijskim bramkarzem Mitchellem Langerakiem, który odszedł do Levante. Teraz z kolegami z Ghany, Chorwacji czy Szwajcarii, którzy trafili do klubu w podobnym czasie. Ale z Niemcami też mam dobry kontakt, od początku pomagali mi odnaleźć się w nowym otoczeniu.

Porozumiewa się pan już swobodnie po niemiecku?

Rozumiem bardzo dużo, ale nie czuję się jeszcze na tyle komfortowo, żeby się wypowiadać. Gdy muszę udzielić wywiadu, robię to po angielsku. To, że praktycznie wszyscy w klubie mówią w tym języku, jest dużym plusem.

VfB Stuttgart to dość młoda drużyna, większość zawodników urodziła się w latach 90. Macie też jednego z najmłodszych trenerów w Bundeslidze. Hannes Wolf w kwietniu skończył dopiero 36 lat. To on dał panu szansę.

Uprzedzano mnie, że początki nie będą łatwe. Zdawałem sobie sprawę, że trzeba się będzie wykazać cierpliwością i walczyć o miejsce w składzie. Kiedy zespół gra dobrze, ciężko jest zburzyć zastany porządek. Bodźcem do zmian okazały się słabsze wyniki. Nowy trener postanowił mi zaufać. I do dziś staram się go nie zawieść.

Wolf pracował wcześniej z grupami młodzieżowymi i zespołem rezerw Borussii Dortmund. Chwalił go sam Jürgen Klopp. Czy trener czerpie z filozofii swojego słynniejszego kolegi?

Również kładzie nacisk na wysoki pressing. Chce, byśmy jak najdłużej utrzymywali się przy piłce, przed strzałem wymienili kilka podań, a nie tylko posyłali długie piłki w pole karne. Tak jak Klopp jest pozytywnie naładowany emocjami. Dąży do tego, byśmy bez przerwy się poprawiali.

Młodsi od Wolfa są tylko trenerzy Hoffenheim i Schalke: Julian Nagelsmann (30 lat) i Domenico Tedesco (32). Jedna trzecia szkoleniowców w Bundeslidze nie przekroczyła czterdziestki.

Może to początek nowego trendu? Coraz młodsi ludzie dostają pracę w dużych klubach. Sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie. Zobaczymy.

W Stuttgarcie żywa jest pamięć o Radosławie Gilewiczu?

W klubowej stołówce, na ścianach, wiszą oprawione w ramkach zdjęcia byłych zawodników. Można tam znaleźć m.in. fotografię Gilewicza. Niemcy pamiętają, że w latach 90. był ważną częścią drużyny.

Jak się panu żyje w mieście Mercedesa?

Bardzo mi się tu podoba. Pod każdym względem. Żona też jest zadowolona. Szybko się tu odnaleźliśmy. Mamy swoje ulubione miejsca: restaurację włoską poleconą przez kolegów z zespołu, starą część miasta, w której można pospacerować po skwerach i parkach.

Może pan przejść spokojnie ulicą? Stuttgart żyje futbolem, w drugiej lidze na wasze mecze przychodziło po 50 tys. kibiców.

Zdarza się, że mnie poznają, podejdą, żeby poprosić o autograf czy zdjęcie, ale są przy tym bardzo taktowni. Częściej po prostu pozdrawiają z daleka i się uśmiechają.

Pańskim przewodnikiem po Stuttgarcie był grający tu wcześniej Przemysław Tytoń. Przejął pan po nim nawet mieszkanie.

To był przewodnik przez duże „p”. Gdy trafiliśmy do Stuttgartu, Przemek przyleciał, by załatwić sprawę swojego kontraktu. Ułatwił nam aklimatyzację, zostawił umeblowane mieszkanie, pokazał miejsca, które warto odwiedzić. Służył pomocą nawet wtedy, gdy wyjechał już do Hiszpanii.

Spotyka się pan z rodakami grającymi w Bundeslidze?

W drugiej lidze ten kontakt był większy – widywaliśmy się z Danielem Łukasikiem czy Kubą Koseckim. Zimą zamieniłem kilka zdań z Pawłem Olkowskim, gdy graliśmy sparing z FC Köln.

A z kolegami z Lecha jest pan nadal w kontakcie?

Część się już porozjeżdżała, ale z tymi, którzy jeszcze zostali, zdarza mi się rozmawiać. Śledzę wyniki Lecha, staram się na bieżąco obserwować to, co dzieje się w klubie. Ciężko byłoby się tym nie interesować, spędziłem w Poznaniu kawał życia.

Dokładnie 11 lat. Chciałby pan kiedyś tam wrócić i zakończyć w Lechu karierę?

Jeszcze o tym nie myślałem. Mam dopiero 25 lat. Na razie za wcześnie, by zastanawiać się nad tak odległą przyszłością.

Rz: Ślub, awans do Bundesligi, powrót do kadry – sporo dobrego dzieje się u pana.

Marcin Kamiński: To dla mnie przełomowy rok, nie tylko zawodowo, ale też prywatnie.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej