Z miłości do koszykówki

Na początku był brat Józef, a potem przyłączyła się grupa zapaleńców. Dziś Sokół Łańcut jest w czołówce I ligi koszykówki, a każdy, kto zetknie się z tym zespołem, podkreśla rodzinną atmosferę.

Publikacja: 18.12.2017 00:00

W ostatnich latach Sokół był blisko awansu do Polskiej Ligi Koszykówki, ale przegrał półfinałową wal

W ostatnich latach Sokół był blisko awansu do Polskiej Ligi Koszykówki, ale przegrał półfinałową walkę.

Foto: materiały prasowe

W latach 80. Łańcut był na czele niechlubnej listy miast w Polsce, skażonych przez narkomanię. Nie wiadomo, dlaczego tak było, ale właśnie tam przelewały się litry makowego kompotu, który niszczył życie młodych ludzi – w tym podkarpackim mieście było najwięcej narkomanów w przeliczeniu na jednego mieszkańca.

Sportowy sposób na nałóg

Właśnie wtedy nieżyjący już Józef Witek (nazywany bratem Józefem), opiekun młodzieży, działający przy jednej z łańcuckich parafii, wpadł na pomysł, że sposobem na odciągnięcie młodych ludzi od strzykawek może być sport. Postawił na koszykówkę, chociaż Łańcut wielkich tradycji w tym sporcie nie miał.

Zgłosił zespół do amatorskich rozgrywek, organizowanych przez Tadeusza Naroga, a widząc rosnące zainteresowanie, stworzył Misyjny Parafialny Klub Sportowy Łańcut. W końcu drużynę zgłoszono do rozgrywek trzeciej ligi – pod nazwą Parafie Łańcut. W międzyczasie w mieście reaktywowano historyczne Polskie Towarzystwo Gimnastyczne Sokół, a trener Krzysztof Skrobacz zadbał o to, by przy klubie MKS Łańcut powstała sekcja koszykówki. W ten sposób, w ciągu kilku lat, powstało w Łańcucie środowisko koszykarskie, które funkcjonuje do dziś i dba o rozwój dyscypliny.

Na ławce trenera

Na początku lat 90. do drużyny zgłosił się też młody chłopak Dariusz Kaszowski, który wcześniej trenował biegi średnie i miał nawet na koncie sukcesy. – Bez jakiegokolwiek treningu zdobyłem mistrzostwo ówczesnego województwa rzeszowskiego. Przywoziłem również medale z mistrzostw Polski. Koszykówka była jednak zawsze bliska mojemu sercu, a kiedy po nieporozumieniach z trenerem lekkiej atletyki zrezygnowałem z biegów, przeszedłem do sekcji koszykarskiej w Resovii. Stamtąd, po namowach trenera Krzysztofa Skrobacza, przyszedłem do Łańcuta, który wówczas występował w trzeciej lidze – opowiada „Rzeczpospolitej” dzisiejszy trener i wiceprezes klubu.

Zanim jednak zasiadł na ławce trenerskiej, przez wiele sezonów występował w drużynie z Łańcuta jako rozgrywający i zaczął prowadzić grupy młodzieżowe, a jeszcze później zrobił licencję trenerską.

Boom na grę

W tym czasie chętnych do trenowania koszykówki w Łańcucie było już tak wielu, że w rozgrywkach trzeciej ligi można było wystawiać dwie drużyny. To były lata wielkiego boomu na koszykówkę w Polsce, w wielu miastach działały ligi amatorskie – w Rzeszowie była to LABA (Liga Amatorska Basketu). Mogli tam grać zawodnicy z klubów (najwyżej z trzeciej ligi) i z tej możliwości korzystało wielu zawodników z Łańcuta. Swoją drużynę miał też biznesmen Grzegorz Kijowski (w młodości świetnie zapowiadający się jeździec), w której grali koszykarze drużyn młodzieżowych z Łańcuta.

– Jeździłem na mecze tej drużyny, żeby zobaczyć swoich podopiecznych. Przed spotkaniem finałowym w rozgrywkach LABY Grzegorz poprosił mnie o pomoc w poprowadzeniu zespołu. Od tego zaczęła się nasza znajomość. W tym czasie Sokół Łańcut po raz pierwszy miał walczyć o drugą ligę, a działaliśmy bardzo amatorsko i nie mieliśmy nawet jednolitych strojów rozgrzewkowych. Poprosiłem Grzegorza, żeby ufundował nam jeden komplet i umieścił tam reklamę swojej firmy Kominki Groz. W ten sposób „kupiłem” go dla koszykówki – mówi „Rz” Kaszowski.

Kijowski na przestrzeni lat był jednym z największych dobroczyńców Sokoła Łańcut. Można śmiało powiedzieć, że bez jego pomocy nie byłoby awansów i gry w I lidze. Koszykówki profesjonalnej trzeba było się jednak uczyć, a były to lata, gdy dostęp do informacji nie był tak powszechny, jak dziś. Kaszowski nie terminował też w żadnym wielkim klubie. Wielu rzeczy nauczył się sam. Pomogli mu bardziej doświadczeni koledzy, którzy chcieli podzielić się wiedzą.

– Kiedy zaczynałem pracę trenera, wielu rzeczy trzeba było się samemu nauczyć. Kiedy już prowadziłem seniorów, to przez wiele lat miałem asystenta tylko na jednym treningu w tygodniu i podczas meczów. Dużo uczyłem się z telewizji, szczególnie podczas oglądania NBA. Nagrywałem mecze na kasety VHS, potem krok po kroku analizowałem zagrania i wreszcie starałem się przekazać wiedzę zawodnikom. Wiele nauczyłem się od trenera Skrobacza. Pomógł mi też trener Marek Marecki, który wpuścił mnie na zajęcia i pozwolił notować. Ale nie wszyscy szkoleniowcy chcieli się dzielić wiedzą – mówi „Rz” Kaszowski.

Dzisiaj ma on już asystenta, a chociaż jak sam przyznaje, budżet nie jest najwyższy w lidze, to klub działa w pełni profesjonalnie. W ostatnich latach Sokół był nawet blisko awansu do Polskiej Ligi Koszykówki, ale przegrał półfinałową walkę w fazie play-off z GTK Gliwice.

Kolej na zawodników

Skuteczna rywalizacja na zapleczu ekstraklasy wymaga ściągania coraz lepszych zawodników, ale jak to zrobić, jeśli nie ma się wielkich pieniędzy do zaoferowania, a samo miasto leży trochę na uboczu?

W Łańcucie mają na to sposób – szukają po całej Polsce zawodników, którzy mają coś do udowodnienia, bo w PLK im nie wyszło. Tutaj mogą się wypromować albo odbudować formę. Wszyscy podkreślają też świetną atmosferę. Takim sposobem do Łańcuta w ostatnich latach trafili bracia Marek i Kamil Zywertowie.

Pierwszy trafił Marek, który był w kadrze walczącego o medale zespołu Czarni Słupsk (wtedy jeszcze sponsorowanego przez koncern Energa). W poprzednim sezonie grał bardzo dobrze, głównie jako rzucający obrońca, ale czasami też jako rozgrywający. Niestety, w końcówce sezonu doznał kontuzji i wtedy Sokół przegrał pięć meczów z rzędu.

Przed tym sezonem do brata dołączył Kamil, który ze Stelmetem Zielona Góra zdobywał medale mistrzostw Polski, ale przeważnie siedząc na ławce rezerwowych. Obaj są głównymi postaciami w drużynie Sokoła. Do czasu odniesienia poważnej kontuzji dużo zespołowi dawał też podkoszowy zawodnik Michał Sadło, który odszedł z Rosy Radom, bo nie mógł się doczekać na swoją szansę. Oni wszyscy, razem z sukcesem Sokoła, mogą zbudować własny i wrócić do PLK, nawet jeśli klub z Łańcuta nie awansuje.

– Nie chcę hamować rozwoju zawodników. Cieszę się, jeśli po grze u nas trafiają gdzieś wyżej – mówi „Rz” trener Kaszowski. O co gra zespół z Łańcuta w tym sezonie? Sam szkoleniowiec mówi ostrożnie, że miejsce w pierwszej czwórce będzie sukcesem, bo skład został bardzo odmłodzony, ale jeśli drużyna awansuje do finału, to przecież nie zabroni zawodnikom wygrywać. Jak wysoko poleci Sokół?

W latach 80. Łańcut był na czele niechlubnej listy miast w Polsce, skażonych przez narkomanię. Nie wiadomo, dlaczego tak było, ale właśnie tam przelewały się litry makowego kompotu, który niszczył życie młodych ludzi – w tym podkarpackim mieście było najwięcej narkomanów w przeliczeniu na jednego mieszkańca.

Sportowy sposób na nałóg

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej